W połowie drogi mojego żywota pośród ciemnej znalazłem się sieci. Sieć ta, co gorsza, była pełna blasków, nęcących i wabiących ku ukrytym potrzaskom, rozstawionym gdzieniegdzie. Oczywiście niejednokrotnie otoczenie moje ostrzegało i informowało o coraz to nowych zagrożeniach, jednak słowa znajomych i rodziny nie mogły do mnie dotrzeć przez łańcuch dość niefortunnych zjawisk, które stały się moim udziałem. Mianowicie, oczekiwano ode mnie, iż poza siecią, miejsce to pozostanie główną gwiazdą dla mych krążących planet myśli. Ja jednak, przez wrodzoną przekorę (i być może złośliwość) przebiegle postanowiłem nie zdradzać po swoim zachowaniu wiecznej tęsknoty za miejscem, które oferowało taką mnogość bezkarnych możliwości, których nie mogłem nawet rozpatrywać gdziekolwiek indziej, chociażby z obawy przed konsekwencjami moich czynów.
W miarę zagłębiania się w sieć, odkrywałem nowe ścieżki i skróty, pozwalające na swobodniejsze poruszanie się po jej meandrach. Jej sławetna „ciemna strona" coraz mniej mnie dziwiła i bulwersowała, aż stała się moim podwórzem, gdzie z chęcią wylegiwałem się na ławce, skąpany w wiosennym słońcu. Nie mogłem jednak powiedzieć, iż poznałem każdy zakamarek tego miejsca – pozbawienie radości z odkrywania nieznanego byłoby dla mnie potężnym ciosem wymierzonym w sens egzystencji.
Ciężko mi określić, kiedy dokładnie zatarły się granice między siecią, a rzeczywistością poza nią, tak jak historycy nie potrafią określić, kiedy zwierzę stało się człowiekiem, ani w którym momencie znudziło się cywilizacją i wróciło do poprzedniego stanu istnienia. Niewątpliwie wpływ na prędkość postępowania tego zjawiska miała możliwość zanurzenia się w oceanie mojego nowego, wspaniałego świata w każdym momencie doczesnego uwięzienia. Było to dla mnie niczym zbawienie, gdyż trwanie w stanie zawieszenia i moja stagnacja mogły zostać przeplecione coraz częstszymi ucieczkami w „prawdziwe" życie. Nikt nie zauważał tej ewolucji w moim podejściu do świata, gdyż zdecydowana większość mojego otoczenia również postanowiło skorzystać z najnowszych pomocy technologicznych. Ba! Kilku nawet zawędrowało na moje tereny sieci! Gdy ich tam spotkałem po raz pierwszy, postanowiłem nie zdradzać zarówno mojego sentymentu do owego miejsca, jak i znajomości okolicy. Każde następne spotkanie było krótkie, jeśli już zostawałem zauważony, po wymianie kilku sentencji grzecznościowych ja i mój rozmówca rozchodziliśmy się, każdy w swoją stronę.
Ciągła gra przed otoczeniem i przybieranie przed innymi formy osoby pozbawionej nałogów wzmogło tylko moją nieufność wobec innych i wykształciło pewną manierę usuwania za sobą wszelkich śladów działalności i obecności w sieci. Stało się to moją małą obsesją, gdy poszukiwania nowych sposobów na zamaskowanie swojego prawdziwego życia spędzały mi sen z powiek. Chęć ukrycia przed światem mojego zaangażowania w sieć zmniejszyła się dopiero, gdy moje dotychczasowe źródło zarobków przestało istnieć, a ja byłem zmuszony do znalezienia nowego. Idealna wydawała mnie się wtedy praca, która istniała tylko w sieci, a korzyści czerpałem z niej w obu rzeczywistościach. Obecnie uważam to za przekleństwo, a przynajmniej za jeden z powodów mojej zguby. Wtedy na krótko osiągnąłem niemalże absolut, gdyż opuszczać moją doskonałą twierdzę musiałem jedynie wtedy, gdy potrzeby fizjologiczne brały górę nad potęgą umysłu. Jednakowoż nawet wtedy pozostawała ze mną cząstka maszynerii chaosu, która bezustannie informowała mnie o zmianach, które się dokonywały pod moją nieobecność.
Moja historia nie jest tak wyjątkowa, jak mogłoby się wydawać. Bezpośrednia przyczyna mojego upadku była dość popularna na przestrzeni historii cywilizacji, jednak w moim przypadku był to na tyle spaczony i zniekształcony twór, że ciężko go nazywać miłością. Nie jestem nawet pewien czy to było dokładnie to, nigdy wcześniej ani później nie doświadczyłem czegoś podobnego. Miłość powinna się prawdopodobnie brać z emocji i uczuć, to jednak powstało na skutek chłodnej obserwacji, kalkulacji, a w końcowym etapie nawet indoktrynacji. Niestety, obserwacja była nieuważna, kalkulacja zawierała kilka błędów rachunkowych, a indoktrynacja została zniszczona przez grę, w której to nie ja rozdawałem karty.
Poznaliśmy się na moich terenach sieci, obecnie pozwala mi to przypuszczać, że było to tylko wprowadzenie myśliwego do lasu, w którym to ja byłem zwierzyną. Nie nabrałem wówczas żadnych podejrzeń. Było dla mnie nowością spotkać kogoś bliźniaczo podobnych upodobaniach i identycznym światopoglądzie. Okazało się szybko, że byliśmy przez wiele miesięcy sąsiadami i mijaliśmy się niejednokrotnie, nie zauważając swojej obecności. Regiony sieci, po których ona krążyła, były miejscami moich codziennych spacerów i wieczornych obserwacji zza czarnej szyby. To także nie skłoniło mnie do refleksji – nawet moja chorobliwa podejrzliwość nie imała się jej. Myślę że właśnie ten moment, w którym zaczyna się ufać drugiej osobie, jest momentem, który nas gubi i powoduje późniejsze rozczarowania, doprowadzając w rezultacie do katastrofy. Myślałem, że względem niej nie mam żadnych oczekiwań, dzięki czemu nie będę mógł się zawieźć na tej relacji. Zapomniałem o najbardziej podstawowym oczekiwaniu, dzięki któremu istnieje społeczeństwo i które powoduje najwięcej złych emocji w wypadkach niespełnienia – uwierzyłem, że mnie nie oszuka.
Staliśmy się sobie bliżsi niż jakiekolwiek istoty kiedykolwiek przedtem. Nie tylko rozpoczynaliśmy razem dzień i kończyliśmy go, ale także spędzaliśmy całe doby, mając się na wyciągnięcie ręki. W paskudnym i złym świecie przebywaliśmy na dwóch końcach globu, w rzeczywistości prawdziwej byliśmy obok siebie. Pierwsza nasza kłótnia dotyczyła właśnie tego – ona uważała, że pełnię szczęścia możemy osiągnąć tylko przebywając w obu wymiarach razem, ja natomiast uznawałem tylko jeden z nich za prawdziwy, tylko ten, w którym mogliśmy wszystko. Z początku spoglądałem na nią z rozbawieniem, jak na osobę, która nie dostąpiła jeszcze naszego poziomu zrozumienia wszechświata i wesoło krąży po swojej płaskiej Ziemi zabobonów i guseł. Później jednak bezskutecznie próbowałem wyszlifować jej umysł do moich ideałów. Niestety, spotkanie stało się jej obsesją i nic nie mogło odwieść jej myśli od „pełni szczęścia". Nie mogąc patrzeć na jej cierpienie, ostatecznie łaskawie, choć z niechęcią zgodziłem się na wypróbowanie jej idei.
Nie chodzi o to, że moje zdolności komunikacyjne i fizyczne w tym świecie były w opłakanym stanie po długim okresie leżenia odłogiem. Problem nie leżał we mnie, lecz w niej. Akurat tego jednego nie mogłem przewidzieć, a przynajmniej nie mieściło się to w moich licznych scenariuszach, które tworzyłem, aby lepiej znieść niepokój przed spotkaniem, nazwijmy go tremą. Jedna szansa na milion, zarówno na wystąpienie takiego zdarzenia, jak i na przewidzenie go w ewentualnym planie działania. Z całej serii kolejnych, tragicznych dla mojej psychiki wypadków najlepiej zapamiętałem myśl, która wpadła mi do głowy, gdy ją pierwszy raz ujrzałem na lotnisku.
Kto by pomyślał, że Alex to zarówno imię żeńskie, jak i męskie.