"Może to dobrze robi człowiekowi, jeśli od czasu do czasu upadnie. Byle tylko nie potłukł się na kawałki." ~ John Maxwell Coetzee
Rzeczy ważne i te trochę mniej
Metro mnie dobijało. Nie było mnie stać na taksówkę. Zaczęło padać, kiedy wyszedłem z dworca w Gary. Przez calutką drogę do Roosevelt High School w cholernej Indianie padało jak z cebra, a ja brodziłem przez kałuże w zwyczajnych tenisówkach, czując, że z każdym przebytym krokiem moje ubranie robiło się coraz cięższe. Nie wziąłem parasola, nienawidziłem ich. Ale byłem idiotą i mogłem go zabrać, jednak w Chicago nic nie wskazywało na to, by nagle miało przyjść urwanie chmury. Teraz kaptur na nic się już zdawał, bo był przemoknięty do suchej nitki.
Strzepnąłem trochę wody z grzywki, przylegającej do mojego czoła, wreszcie wchodząc pod daszek przed szkołą. Czułem się, jakbym sam dalej był uczniem. Wchodziłem przez główne wejście, rozpinając zamek przemokniętej bluzy, a także tarmosząc włosy, które nie wyglądały tak, jakbym niedawno układał je przez dwadzieścia minut.
Niektórzy uczniowie zerknęli na mnie z uśmiechem, nawet jeśli mnie nie znali. Bo prawdę mówiąc – uśmiech nie należał do tych z serii "miło mi pana widzieć" tylko "patrzcie, jaki z niego luzer". Patrzyłbym na siebie w podobny sposób, gdybym to nie ja musiał przejść półtorej mili w deszczu, żeby dotrzeć tutaj na czas.
Udałem się prosto w kierunku sali gimnastycznej, ale tym razem postanowiłem się trochę rozejrzeć. Wiele myślałem o swojej pracy, o Eichen i o tym wszystkim. Zastanawiałem się, czy to miejsce przestaje mi odpowiadać przez tancerkę czy... ogólnie. Czy te małe i duże rzeczy zaczęły mnie odtrącać? Zastanawiałem się też, czy tęskniłbym za tym miejscem. Z reguły raczej szybko nie przywiązywałem się do miast, domów, rzeczy, więc jak byłoby z tą szkołą? I czy moja relacja z Eichen rzeczywiście musiała wziąć górę nad moim życiem zawodowym? Czy naprawdę nie mógłbym pracować w tym samym miejscu, w którym uczy się moja była?
To brzmiało absurdalnie, miałem rację, to byłoby dziwne. A już przede wszystkim dlatego, że doskonale zdawałem sobie sprawę z faktu, ile znaczę dla Eichen. Dalej nie mogłem przeboleć, że ona nie znaczy tyle samo dla mnie. I miałem z tego powodu wyrzuty sumienia.
Ktoś przywitał się ze mną, śmiejąc się cicho pod nosem. Nie kojarzyłem chłopaka z zajęć, ale odpowiedziałem mu, w końcu skręcając w jeden z głównych korytarzy. Nie zaszedłem zbyt daleko, a już usłyszałem za sobą wołanie. Przez chwilę chciałem udawać, że ogłuchłem. Woda wlała mi się do uszu, wiatr sprawił, że chwilowo straciłem słuch, ale nie było o tym mowy. Kobiecy głos brzmiał tak, jakby był zdenerwowany. Odwróciłem się więc przez ramię, zauważając kobietę, która pracowała w sekretariacie. Znałem ją już dość dobrze, w końcu to ona na początku mojej pracy tutaj wysyłała mi miłe uśmiechy. I to wystarczyło, by pracowało się lepiej. Trochę wiary i pobłażliwego uśmiechu.
— Niech pan zaczeka, panie Walker! — zawołała jeszcze raz, chociaż przecież już się zatrzymałem. Posłałem jej lekki uśmiech, patrząc, jak do mnie dobiega, ledwo trzymając się na obcasach.
— Coś się stało? — Mój głos był lekko zachrypnięty, więc odchrząknąłem, zaciskając pięści na mokrym materiale rękawów.
— Dyrektor — wysapała, próbując złapać oddech. Położyłem jej dłoń na ramieniu, mówiąc, by zrobiła kilka głębszych oddechów. — Dyrektor chce pana widzieć jeszcze przed zajęciami. Podobno to coś bardzo ważnego.
Kilka tygodni temu obleciałaby mnie gęsia skórka. Teraz jedynie podziękowałem kobiecie za przekazanie mi informacji i obiecałem, że zaraz zjawię się u dyrektora. Jeśli tym razem miał mnie wyrzucić, było mi jedno. I tak przecież zastanawiałem się nad odejściem, byłoby mi łatwiej podjąć decyzję.
CZYTASZ
Zrobione z papieru: schronienie | TOM 3
RomanceOSTATNIA CZĘŚĆ "PAPIEROWEJ TRYLOGII" Część pierwsza: ich kłamstwa Część druga: lustrzane odbicia Nie wiedziałam już, gdzie szukać pomocy. Nie wiedziałam, kto jest moim przyjacielem, a kto wrogiem. Najgorszy jest fakt, że to wszystko stało się przez...