A mogli sobie mówić, że Vader był mordercą, szaleńcem i zbrodniarzem. Mogli głosić jakieś bezsensowne tezy, jakoby Imperium było tylko i wyłącznie kombinatem tyranii i przymusu - a wszyscy, którzy nadal popierają postulaty państwa Palpatine'a są głupcami, którym propaganda uczyniła z mózgu szarawą papkę. Tommy Rhast miał to absolutnie w głębokim poważaniu. Bo on – weteran, uczestnik bitew o Hoth, Jakku i wielu, wielu innych – osobiście poznał Lorda Vadera, którego sama obecność wzbudzała karność i trwogę, jakiej nie mógł wzbudzić żaden oficer republiki. Na własne oczy widział „tę machinę zła", jak to okreslił w swej książce „Ćwierć wieku terroru. Historia Imperium Galaktycznego" ten pseudointeligent, Lucian Praust. I w owej „maszynie zła", „miażdżącej wszelaką formę oporu, Tommy Rhast widział tylko jedną, jedyną właściwość: Ład. Idealną pracę trybików, napędzanych przez wielki mechanizm u szczytu, jakim jawił się geniusz Sheeva Palpatine'a. A teraz? Co to był za świat.
Otworzył lodówkę. Na niemal ogołoconych półkach, leżało kilka pakunków, owiniętych białym papierem sklepu Margissa. Znajdował się tuż przy jego mieszkaniu, więc Tommy chętnie zaopatrywał się tam we wszelakie produkty. Przynajmniej było blisko. I w miarę tanio.
Pośród pakunków leżały dwa czarne walcowate obiekty. Chwycił jeden z nich kościstymi dłońmi. Puszka zasyczała, gdy zręcznym ruchem odłamał górę wieczka, uzyskując dostęp do jej spienionej zawartości. Spróbował. Piwo marki Alderaan (nazwę zachowali, choć samą planetę zmiażdżyła twarda ręka imperium, przeszło 40 lat temu), było zimne i mocno gazowane – tak, jak Tommy lubił. Nienawidził ciepłego piwa, kompletnie wytrącającego przez to gorzką moc swego smaku – zdawało mu się nawet, że brzydził się nim bardziej, niż obecnym wyglądem galaktyki. Choć nie, nic nie było gorszym od tej żałosnej kupy umów i porozumień, znanych pod szerszą nazwą „Republiki Galaktycznej". Co to, to nie.
Poszedł w stronę salonu delektując się marnej jakości trunkiem, a pociąg jego myśli ponownie powędrował torami z pogranicza filozofii i polityki.
Obecna republika była jeszcze większym burdelem niż to coś, z czego Palpatine stworzył swe Imperium. Chęć jakiegokolwiek wiązania się z tym tworem, wprawiała go w nie lada obrzydzenie. Kompletnie nie rozumiał swego syna, który z niezdrowym wręcz zapałem oddawał się studiom prawniczym na Honsian Prime.
- Ja ci mówię, Max – Mówił swemu pierworodnemu Tommy, gdy ten pakował ubrania do skórzanej walizy – nie ma sensu zgłębiać tajemnic związku, który upadnie w ciągu dziesięciu następnych lat!
Max Rhast, który jeszcze nastolatkiem będąc, pogodził się z dziwnym zamiłowaniem ojca do starego ładu imperium, zebrał się tylko na przepełnione znudzeniem westchnięcie.
- Tato – mówił, wrzucając do bagażu nadwyraz niesforną parę jeansów – państwa i unie tworzą się i upadają, ale w każdej strukturze istnieje jakiś rodzaj prawa – za wyjątkiem imperium, bo tam prawa żadnego nie było - pomyślał Max, choć powiedzieć tego ojcu rzecz jasna nie śmiał. – a to oznacza, że tacy jak ja zawsze będą potrzebni. Znawcy prawa. Wiesz ojciec: Dyplomacja i te sprawy.
Tommy nie wiedział. Dyplomacja nie była jego domeną. Był prostym żołnierzem - dla niego najlepszym argumentem, jakim dzierżyć można było w dyskusji z kimś, była czarna i odpowiednio wyważona giwera – taka, jaką nosił podczas służby w wojsku imperium. Wychodził z prostego założenia: Nie ma racji ten, kto nie żyje – a zwykłe słowa nie mogły skrzywdzić go fizycznie. Blaster o odpowiednim kalibrze już jednak owszem.
Wyszedł na balkon. Pomimo jawnie jesiennej pory, w okolicach Palou było jeszcze ciepło. Nie żeby się uskarżał – w chłodne dni zawsze łapały go skurcze, chwytające w swe żelazne szczeki lewe udo wojennego weterana. Dawno rozwalony mięsień – ostatni prezent dla Tommy'ego od rebeliantów, nieprzerwanie od dziesięciu lat dawał o sobie znać. Było to na Hoth - gdzie bez hełmu, rzęsy pokrywały się natychmiast zamarzniętymi kroplami wody, osiadłymi ewidentnie z pary oddechu. Nie sposób było tam oddychać bez maski – człowiekowi zdawało się, że przez nozdrza przetaczają się mu strumienie ciekłego azotu, gryzące śluzówkę nosa w sposób iście okrutny. Okropieństwo.
Lodowate zimno miało jednak sporą zaletę. Gdy jeden z tych przeklętych rebeliantów trafił go blasterem prosto w tył nogi (gnoja ustrzelił, acz był to jego ostatni wkład w misję na Hoth), rana zamarzła w trybie natychmiastowym. Obyło się bez krwotoków i nadmiernego bólu. Pocisk ominął tętnicę, dzięki Bogu. Wsparty na jednym z przyjaciół doczłapał się do miejsca ewakuacji, gdzie poskładali go i wysłali na hospitalizacje. Tak, jak być powinno. Rhast nagle począł się zastanawiać, na czyim ramieniu wsparty, odbył tę niezbyt przyjemną podróż. Był to jeden z jego najlepszych druhów, to wiedzial na pewno. A więc Hanlon – barczysty (szlag by to, wszyscy w wojsku imperialnym byli barczyści. Cherlaków nie przyjmowano!) Koreliańczyk o ciemnej skórze i twarzy zapaśnika, albo też Mynswill – Mistrz dowcipu i najzabawniejszy człowiek w oddziale. To jeden z nich, przeprowadził rannego Rhasta pod ostrzałem tych rebelianckich ścierw. Mynswill chyba, tak mu się zdawało...
Choć nie, to na pewno był Hanlon. Mynswilla zabili na Tantive IV rebelianci, chcący zachwiać systemem imperium, poprzez kradzież tajnych planów wojskowych. Niestety, udało im się to. Tommy obserwował z żalem, ślęcząc niczym kołek w obozie przejściowym, jak Imperium pozbawione Palpatina zapada się w chaos pod własnym ciężarem – niczym gwiazda, która pozbawiona paliwa ulega samozagładzie. Idealne trybiki maszyny, które wojsko i sam Tommy utrzymywał w najznamienitszym porządku, rozlatywały się na wszystkie strony w nieład. W bajzel. W nieznośną i nieuniknioną entropię. Jeszcze większy żal przepełnił go, gdy jacyś głupcy poczęli trybiki te zbierać i pod hasłem „pokoju" budować zeń nową republikę. A robili to – jak to zwykł mawiać Mynswill (ten co go na Tantive IV zabili) – „na odwal się". Instytucje kombatanckie szlag trafił. Służbę zdrowia też. Tommy samemu musiał płacić za leczenie swej żony Eleony, gdy tą poczęła trawić gorączka z Karaith – odbierając po kolei wszystkie zmysły. Wcześniej mógł liczyć na jakieś wsparcie finansowe. A w republice? Mógł o tym zapomnieć. Pieniędzy ledwo co starczyło mu na kurację. Na pogrzeb już niestety nie.
Tommy spojrzał w gwiazdy. Niebo było przejrzyste, bo od świateł Theed dzieliło go jakieś dwieście mil. Zmierzch kładł się cieniem po nieboskłonie, gdzieś pod horyzontem słońce jarzyło się ostatnią łuną zachodu.
Wtem dostrzegł szkarłatny promień, tnący kobaltowe niebo na wskroś swą płonącą świetlistością. Spadająca gwiazda – myślał Rhast, obserwując mknący po eterze bolid – obserwował kiedyś takie z synem. Dawno nie wierzył w te bajki, ale może by spróbować?
- Chciałbym, by stary porządek powrócił – wyszeptał, wracając do swego salonu. W rękach trzymał opustoszałą puszkę piwa „Alderaan".