[dystopia]

915 42 14
                                    

Szkarłatna łuna nocy snuła się pija po ulicach, otulając nierozważnych gorzkim całunem; woalem otępienia, odbierającym resztki samoświadomości. Kroczył otulony nią, czując jej chłodne palce sięgające jego karku, muskają nagą skórę iluzją ciepłej, gęstej cieczy, zlepiającej nietrzeźwe myśli. Ta aura moralnego zbłąkania, jedna z wielu bliskich mu szalonych kompanek, pozostawiała na nim urojenie żaru posoki. Ona tego wieczoru chciała prowadzić go w opamiętanie. Brutalnie pokazać istotę jego czynów. 
Niedoczekanie.
Zataczał się, rozsiewając niepewny odór zbrodni wokół siebie, odstręczający niepożądanego głupca, którego ciekawość rzuciłaby w objęcia szermierza.
Toczył się, od uliczki do uliczki, pchany głodem i pragnieniem, powtarzając pod nosem ukochany adres. Stały element codzienności, niezmącony przez obłęd, pozostały jedyną suchą ostoją w ocenie śliskiego, przegniłego plugastwa, w którym od lat już broczył, a które jakby z umiłowaniem prawie co wieczór obmywało jego ciało... tym... przeszywającym brudem. Potykał się, gubił, sunąc czubkiem nagiego ostrza po bruku, wsłuchując się w jego nienażarty, wiecznie niezaspokojony głos, mrucząc nieskładne odpowiedzi pod nosem. Raz po razie unosił z wysiłkiem pochyloną głowę, poszukując czerwonych wstążek u szczytów latarni.
Nie było.
Nie było.
Nie było.
Była.
Była.
Skręcił rozchwiany w jedną z alejek, wabiony szlakiem powiewających, niczym bandery zepsucia, szkarłatnych pasm, wydartych z fartuchów matek wszystkich zagubionych kurew tego przeklętego miasta. Tonąc w masie kroczył przez dzielnicę nierządu, pogardą i nienawiścią ogarniając każdą jej spękaną kostkę bruku, wyliczając straty jakimi go obarczyła. Obserwował zamglonym spojrzeniem, chłonął przez nagą, rozpaloną skórę ramion każdy jej najdrobniejszy fragment, wciąż na nowo zapamiętując ten naturalistyczny pejzaż zepsucia.
Otumanieni alkoholem, narkotykiem, orgazmem mężczyźni krążyli od drzwi do drzwi poszukując taniego łona i jeszcze tańszej gorzały, porównując ceny, kłócąc się, przekrzykując stojące u progu stare i niechciane patronki pozbawionych godności dziewuch. Klnąc pod nosem przepychał się łokciami między śmierdzącym, spoconym tłumem, tonąc w tej ohydzie głębiej z każdym krokiem. Jego zaciśnięte na rękojeści palce drżały podkurczone, na wpół sterowane przeklętą klingą, której jedynym pragnieniem tej nocy była gęsta, lepka posoka, wonna od grzechu istnienia tego głośnego, głośnego paskudztwa.
Odpychając jazgoczące, grube babsko wciśnięte w fałdy czerwonego materiału, zniknął pod szyldem „Portasigarette", pozwalając by aura krwawej nocy pchnęła go w ramiona gorzkiej duchoty burdelu.
Głośna muzyka zaatakowała jego uszy, kłując obolały, półświadomy sytuacji umysł kakofonią nut, krzyków, śmiechów i pobrzękiwań. Zatoczył się, opierając o ścianę i scalając rozbiegany obraz w jednolity, chaotyczny kolaż, stanowiący esencję tego skurwiałego miasta. Wyuzdane szmaty krążyły między stolikami, kanapami i barem, kręcąc biodrami na wysokich, hałasujących obcasach. Poprawiały sięgające kolan wulgarne kiecki o czarnych koronkach, wpychały napiwki w ściśnięte gorsetami cycki, uśmiechając się przy tym uroczo kolorowymi ustami pod abstrakcją mocnego makijażu. Podawały drinki, polewały wódki, układały równe białe kreski na swych piersiach i udach, karmiąc klientów zapomnieniem, wysysając z nich pojęcie prawości. Żerowały na ich rodzinach, ich niedoli i słabości, niczym bezdomne kundle na gnijących w rowach zwłokach, wyrywając kawałek po kawałku części ich tożsamości.
Rozejrzał się, czując wzbierające w nim obrzydzenie, nienawiść bijącą od obnażonego miecza złaknionego czynu. Granatowy materiał zamajaczył na skraju sali, wciśnięty miedzy nęcące czerwienie i kojące zielenie, oderwany od całości ostrego kolażu. Skrywał w sobie nienazwaną emocję, niepokój wśród ciszy, skrytą wiedzę i smutek, emanujący z zasnutego mrokiem kąta. Niesiony ochłapami pamięci i niknącego z każdym oddechem rozsądku ruszył przez scenę ku kuluarom, budząc szepty i okrzyki wśród wszechobecnego hałasu i zamglenia, rozbieganym wzrokiem obejmując przywdzianą w barwę figurę.
Postać chuda, wysoka, uwięziona w gorsecie, pozbawiona tchu, siedziała okrakiem na kolanach spoconego grubasa, którego twarde dłonie sunęły niepokornie po jasnych, lśniących w światłach gazowych lamp, udach, skrępowanych ostrym materiałem tanich czarnych kabaretek. Siedziała półruchomo, obejmując głowę klienta, napełniając za jego otyłym karkiem kieliszek zieloną cieczą, upłynnionym słodkim szaleństwem; obłędem kontrolowanym. Zaśmiał się gardłowo, sięgając po spływające po głowie ladacznicy płynne złoto, zrywając szmatę z nalanego ciała. Dziwka krzyknęła upadając na ziemie, przyciągając uwagę pijanej gawiedzi, rozkołysanej kaleczonymi przez grajków instrumentami, pozbawiona pomocy choć jednego z godnych pożałowania klientów.
- Co jest, kurwa? – mruknęła, unosząc głowę i spoglądając na niego. Błękitne oko rozbłysło, każdy mięsień na gładkiej twarzy drgnął w bezwolnym odruchu, niczym poruszony nagłym przebudzeniem u wylotu lufy. Kula świadomości przebiła czaszkę, ciskając krew na ściany rzeczywistości, cucąc z uśpienia instynkty.
Podniosła się chwiejnie na nogi, utrzymując równowagę na ostrzach obcasów. Czyste, przeszywające spojrzenie musnęło jego twarz, ramiona, przesunęło się po unurzanym w zaschłej posoce ostrzu. Odsunęła się krok, wyciągając rozwartą w ostrożności dłoń, jakby oparłszy palce o niewidzialną tarczę resztek jego wolnej woli. Postąpił ku niej, dając wciągnąć się w napięty taniec trzeźwości i jej mglistego braku. Spita juchą klinga drgnęła ku prostytutce, szarpiąc napięte mięśnie ramienia, rozrywając je bólem. Tracił rozum. Zapominał słów, zapominał czynów, oddany jedynie naiwnej wizji wyrwania się spod ciężaru nieświadomości.
- Kupuje cię, Sanji - wychrypiał sunąc po brudnym, poklejonym alkoholem i spermą parkiecie.
Blondwłose stworzenie potaknęło z oszczędną ekspresją na czystym obliczu, umykając o kolejne centymetry, prześlizgując się przez palce jego poleceń. Krnąbrna kurwa.
Ruszył ciągnięty znajomym zapachem lędźwi i pożądanym smakiem krwi. Puste od gwiazd niebo zaklęte w materiale sukienki przeszyło ohydny obraz siedliska zbrukania, gdy jeden ruch sparaliżował resztki zmysłów. Płaska podeszwa uderzyła w skroń, obcas rozerwał skórę szczęki.

[dystopia] | b x bOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz