Rozdział 15 - Misja ratunkowa

6.1K 242 75
                                    

                Mężczyzna z trudem uniósł głowę, krzywiąc się z powodu tępego, promieniującego bólu przetaczającego się powoli po jego zastanych kręgach, wygiętych w nienaturalny sposób. Długie, zaniedbane włosy nieprzyjemnie oblepiły mu twarz, przyklejając się do spoconej skóry. Zagryzł mocno zęby i po raz tysięczny szarpnął kajdanami, bardziej niesiony codzienną rutyną, niż realną nadzieją na zmianę swojego tragicznego położenia. Ciężkie, stalowe obejmy nie miały najmniejszego zamiaru ustąpić, jedynie mocniej wbijając się w obdarte do żywego mięsa nadgarstki. Nie poczuł nic...Pomimo rozognienia, nigdy nie gojących się, ran nie odczuł bólu. Zrezygnowany opadł ciężej na zdarte kolana...był tak cholernie zmęczony. Ile to już lat minęło? Pięć? Dziesięć? Piętnaście? Nie wiedział. Dawno już zatracił poczucie czasu, nie potrafiąc odróżnić dni od nocy – w jego celi zawsze było ciemno, wilgotno i dotkliwie zimno. Słona bryza nieustannie uderzała w grube, kamienne mury przynosząc ze sobą przenikliwy chłód, który na stałe wtapiał się w ponure ściany. Więzień syknął, gdy niefortunnie poruszył barkiem. Zbolałe kości wydały charakterystyczny, suchy trzask – jeden z nielicznych dźwięków, jaki słyszał każdego dnia. Za zbyt „wojownicze" nastawienie do pilnujących porządku, został ukarany permanentnym przykuciem do ścian swego więzienia w skrajnie niewygodnej pozycji, mającej mu przypominać, gdzie się znajdował i jakie było jego miejsce w szeregu. Masywne, zwieńczone kajdanami łańcuchy były o dobrych kilkanaście centymetrów za krótkie, żeby mógł wstać i choć przez chwilkę rozprostować kości. Nie był w stanie nawet złączyć ramion, by wywalczyć sobie bezcenne wytchnienie. Całe miesiące spędził bezustannie klęcząc z rozpostartymi ramionami, nie mogąc ani wstać, ani się położyć. Chwila...minęły miesiące, czy też lata? To było już nieważne. Zasłużył na to, co go spotkało...zasłużył, żeby gnić w tym miejscu. Jak bardzo był naiwny! To przez niego Lily i James...no i Harry...biedny, malutki Harry. Jak ten szkrab wyglądał? Czy miał zawadiacki uśmieszek Rogacza, czy może łagodne, rozbawione spojrzenie matki? Czy był bezpieczny i szczęśliwy u swojej mugolskiej rodziny? Szarpnął ramionami, opuszczając głowę na pierś. To wszystko jego cholerna wina!!! Natłok pytań, uciążliwych myśli oraz widm głosów najbliższych zawirował w zawrotnym tempie, przyprawiając go o mdłości. Zapewne zdążył już oszaleć siedząc w zamknięciu...nawet nie był pewien, czy potrafił jeszcze mówić. Od tak dawna z nikim nie rozmawiał...słyszał jedynie natrętne głosy, wytykające mu bezlitośnie wszystkie błędy, wraz z ich makabrycznymi konsekwencjami. Na samym początku, kiedy tu trafił, był w stanie śpiewać lub mówić sam do siebie, rzucając dziesiątki pytań i głupich uwag w otaczającą go pustkę. W tamtym czasie nawinie wierzył w to, że wszystko się wyjaśni – niestrudzenie wyczekiwał, aż ktoś w końcu go wysłucha i wypuści, to jednak nigdy się nie stało. Przecież to nie on zdradził! Nie on był mordercą! Nie on powinien sczeznąć w zatęchłych lochach! Bezwiednie rzucił się w przód, jednak niewzruszone kajdany sprowadziły go brutalnie na ziemię. Jakże naiwną była jego szczeniacka nadzieja. Jej wątły płomień gasł powoli z każdym dniem, zostawiając go samego w nieprzejednanych ciemnościach. Nikt nie przyszedł mu na ratunek. Nikt go nie odwiedził. Nikt nie próbował go wysłuchać ani zrozumieć. Wszyscy o nim zapomnieli. Może to i dobrze? Na co komu taki skończony idiota, niezmiennie sprowadzający na wszystkich same nieszczęścia? Powinien tu być...powinien zdechnąć w całkowitej izolacji od wszystkich, których mógłby jeszcze skrzywdzić. Jego obowiązkiem było powolne konanie w więziennej celi, by w ten żałosny sposób chociaż trochę odkupić swoje winy!!! Wiedział o tym...wiedział doskonale, jednak tak bardzo pragnął choć jeden, ostatni raz zobaczyć Harry'ego. Ujrzeć w tym chłopcu odbicie ukochanych przyjaciół, zanim umrze w nadziei na dołączenie do nich po drugiej stronie – musiał zobaczyć na własne oczy dowód na to, że ci których kochał, wciąż żyją w swoim jedynym dziecku. Mężczyzna przygryzł dolną wargę, czując falę wściekłości wciągającą go w swój szaleńczy wir. Peter!!! Musiał dorwać tego gnoja i zemścić się za okrutną śmierć Potterów!!! Przebił zębami własną skórę, słysząc przytłumiony śmiech tej podstępnej szui, rozbrzmiewający w jego myślach. Zasrany Pettigrew!!! Dziesiątki razy snuł coraz misterniejsze plany tego, jak odpłaci dawnemu przyjacielowi za wbicie noża w plecy. Fantazjował o tym jak będzie torturował tego szczura, dopóki nie zacznie błagać tym swoim cienkim głosikiem o śmierć, której nigdy by mu nie sprezentował. Rozmyślanie o odpłaceniu się Peterowi miało dla niego charakter swoistej rozrywki, nie mógł bowiem zapominać o jednym – skazano go na dożywocie. Z czasem jego furia przygasała, przyćmiewana przez bezsilność i rezygnację, ale niedawno zapłonęła na nowo, silniejsza niż kiedykolwiek wcześniej. Ten parszywy, dwulicowy drań żył! Żył sobie w najlepsze i pałętał się po Hogwarcie, tuż pod nosem Dumbledore'a oraz innych nauczycieli. Tak blisko Harry'ego...a nikt z wyjątkiem jego o tym nie wiedział. Był przekonany o tym, że Peter coś knuł i prędzej czy później zagrozi zielonookiemu chłopcu – ta świadomość stała się jego obsesją, której nie potrafił ani złagodzić, ani od siebie odepchnąć. Przebiegła, tchórzliwa pokraka bez cienia honoru!!! Musiał stąd uciec. Uciec i ochronić Harry'ego za wszelką cenę! Tylko...jak u licha miałby to zrobić? Od zawsze był kłopotliwym więźniem, ściągającym na siebie uwagę strażników. Przez swój durnowaty charakter wdał się z nimi w przegraną wojenkę, której konsekwencje odczuwał każdego dnia. Pilnowali go znacznie uważniej niż pozostałych. Poderwał głowę czując zmianę w temperaturze pomieszczenia. Stało się znacznie zimniej, a to zwiastowało tylko jedno – dementorów. Przerażony wizją spotkania któregoś z tych sadystycznych skubańców, odsunął się od metalowych drzwi tak daleko, na ile pozwalały mu łańcuchy. Serce łomotało mu jak oszalałe, gdy patrzył bezradnie na lód skuwający solidny kawał stali. Dementorzy. Najobrzydliwsze bestie jakie przyszło mu kiedykolwiek spotkać. Nie raz i nie dwa zagłębiały się bez powodu w cele skazańców, by dla przyjemności zabawić się kosztem osadzonych, a ich radość rosła wprost proporcjonalnie do cierpień zadanych ofierze. Westchnął, przymykając na chwilę powieki. Pierwszą rzeczą jakiej nauczył się siedząc w tych murach było to, że stawianie oporu dementorom nie miało najmniejszego sensu – im usilniej ich cel próbował się ratować, tym chętniej go odwiedzały i zostawały na dłużej. Każdy, kto przetrwał tydzień w skrzydle skazanych na dożywocie wiedział, iż najlepiej było zacisnąć zęby i dać im to czego chciały najszybciej jak to możliwe – wtedy się nudziły i zaczynały szukać nowego celu. Otworzył gwałtownie oczy, kiedy usłyszał dźwięk, którego nie uświadczył od bardzo, bardzo dawna – chrzęst otwieranych drzwi. Ciężkie zasuwy ustąpiły z przerażającym skrzypnięciem, od którego mogło się zrobić słabo, a po chwili do jego samotni wlało się światło. Niespodziewany blask okazał się tak oślepiający, że powtórnie musiał przymknąć, udręczone ciemnością, powieki i spróbować powolutku je otwierać. Kiedy w końcu mu się to udało, zamarł.

Córa rodu Phoenix.Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz