Dragan szedł szybko korytarzem, wpychając zaciśnięte pięści w głębokie kieszenie marynarki. Od samego rana starał się unikać Flinta – z całkiem satysfakcjonującym skutkiem. Dziś mieli rozegrać mecz z Krukonami. Przewrócił oczami w oznace irytacji. Upierdliwe. Zbrzydło mu już nieustanne marudzenie kapitana o tym, że czekające ich spotkanie będzie jego „wielkim debiutem". Marcus chodził cały nabuzowany, oczyma wyobraźni widząc spektakularne zwycięstwo nad drużyną Ravenclawu. Nie przestawał mielić ozorem, a im było bliżej meczu, tym kruczowłosy miał większą ochotę na przetrącenie uciążliwemu koledze karku – chociażby za pomocą pałki. Czuł, że jeszcze jedno „nienachalne" przypomnienie o założeniach taktycznych rozgrywki, na dobre wyprowadzi go z równowagi, więc unikał przesiadywania w dormitorium. Na początku podziałało, jednak Flint zrobił się na tyle bezczelny, że wpadał niby przypadkiem do biblioteki. Doskonale wiedział, gdzie szukać swojej gwiazdy, a w jęczeniu po raz kolejny o tym samym nie przeszkadzała mu nawet obecność Cedrika. Marcus dosiadał się do nich, jakby był u siebie i przerywał im naukę swoim bezsensownym paplaniem. Wszelkie uwagi, prośby oraz docinki zbywał, udając kompletnego idiotę. Choć może wcale nie udawał? Może był na tyle zafiksowany na jednym temacie, by nie dostrzegać oczywistej niechęci? Turkusowooki westchnął przeciągle, wlepiając wzrok w wysoko sklepiony sufit. Poszedł kapitanowi na rękę i w geście dobrej woli starał się podszkolić Goyle'a. Jedna z najgorszych decyzji w jego życiu – a miał w nich niemałą wprawę. Potwornie szybko stracił resztki cierpliwości do tego beznadziejnego tłuściocha. Mało tego, że Goyle był spasiony jak pierwszorzędny wieprzek, to jeszcze tępy jak but. Nic do niego nie docierało...dosłownie nic! Podczas ostatniego treningu, Dragan miał szczerą ochotę zrzucić to bezużyteczne ścierwo z miotły i sprawdzić, czy rozpaćka się o ziemię niczym pączek, których zdecydowanie żarł za wiele. Uśmiechnął się półgębkiem. Nawet gdyby podszedł do tematu w pełni poważnie, nie mógł nauczyć młodego czarodzieja tego, co sam potrafił. Była między nimi zbyt wielka przepaść...taka sama, która dzieliła go od reszty tych żałosnych dzieciaków z magicznymi badylami w dłoniach. Pozbawiony obecności Vallerin, odczuwał to coraz mocniej, co potęgowało zepchniętą na granicę świadomości wściekłość. Nikt w tej cholernej kupie kamieni nie mógł się z nim równać!!! Przewyższał uczniów, nauczycieli oraz personel pod każdym możliwym względem i ta wiedza podburzała narastającą nudę. Drażniła go ciągła konieczność hamowania się. Drażniło go to, że nie mógł wyjść kiedy chciał, żeby się zabawić. Drażniły go upierdliwe ograniczenia. Drażniła go nieustanna gierka pozorów, których nie miał ochoty utrzymywać za wszelką cenę. Hogwart nie był jego miejscem na ziemi...nie był nawet w pierwszej setce miejscówek, które mogłyby go zainteresować na dłużej. Starał się znaleźć tu sobie coś do roboty i względnie zadowalał się pomniejszymi rozrywkami. Niewinnymi zabawami, na które w normalnych okolicznościach nie traciłby czasu. Nienawidził marnować sił na sprawy beznadziejne, a za jedną z nich uważał Hogwart. Ten zamek był dla niego zwykłą przechowalnią, mającą jako tako wykształcić przyszłe pokolenie czarodziejskich miernot. Szkoła nie stawiała przed uczniami wyzwań, mających ukształtować w nich twardy charakter. Profesorowie chuchali i dmuchali na swoich cennych podopiecznych, zawzięcie chroniąc ich przed wszelkim złem tego świata. Oddzielali ich niewidzialną kopułą od niebezpieczeństw czających się tuż za progiem wygodnego zamczyska. Żył na tyle długo by wiedzieć, że nie takimi prawami rządziła się rzeczywistość. Tylko nieustanne przeciwności losu miały szansę przygotować dzieciaki na to, czym było prawdziwe życie. Kiedy opuszczą te bezpieczne mury, nikt nie będzie prowadził ich za rączkę ani głaskał po główce. Zostaną sami. Osamotnieni w groźnych realiach świata, który nie miał najmniejszego zamiaru niczego im ułatwiać. Uśmiechnął się kącikiem ust. Pierwsze zetknięcie wychuchanych młodych czarodziei z brutalnością świata musiało być czymś...BAJECZNYM W SWYM OKRUCIEŃSTWIE!!! Niemalże słyszał trzask pękających serduszek, żałosne jęki zawodu, gorzkie łzy kolejnych porażek, dojmujący krzyk nieuchronnych strat! Tak...życie nie oszczędzało nikogo i tylko najodporniejsi na jego wyrafinowane tortury mieli szansę wspiąć się na szczyt. Tak czy inaczej, to nie był jego problem. Czarodzieje mieli naturalną, przedziwną tendencję do zamykania się w ciasnych, pozornie bezpiecznych społecznościach – odcięci od pełnego spektrum doświadczeń, gwarantowanych przez nieubłagany los. Taką drogę wybrali i takiej drogi prędzej, czy później przyjdzie im żałować. Rozmyślając o bolesnym zderzeniu wygórowanych oczekiwań z bezwzględną rzeczywistością, dotarł do Wielkiej Sali. Zapewne z powodu wczesnej godziny, była niemalże pusta, co przyjął z ulgą. Nie zauważył nikogo z drużyny, więc zajął swoje zwyczajowe miejsce, mając zamiar odpocząć od ciągłego jazgotu. Właśnie sięgał po tosta, gdy wyczuł ruch obok siebie. Wkurzony spojrzał na intruza.
CZYTASZ
Córa rodu Phoenix.
FanfictionLady Vallerin Crown, córa rodu Phoenix - kobieta, której miłość do czarodzieja już raz złamała życie, po raz kolejny daje się wciągnąć w świat magii. Na prośbę swego przyjaciela, Albusa Dumbledore'a, wraca do Hogwartu, żeby mieć tam na oku młodego...