Było już po dwudziestej drugiej i zaczęło się ściemniać. Ulice spustoszały, sklepy pozamykały. Tylko niektóre, całonocne miały neonowe reklamy. Powoli gasły światła w domach, ruch uliczny ucichł. Czarnowłosy siedział na balkonie, patrząc na niebo. Wiał zimny wiatr, drażniąc jego ramiona, które ściskał lekko. Wdychał powietrze, mrużąc oczy, wzdychając. Oparł się głową o szklane drzwi, nie do końca zamknięte. Podkulił nogi pod brodę i pociągnął nosem. Noc zawsze go przerażała i ekscytowała jednocześnie. Lubił przesiadywać na parapetach lub balkonach i patrzeć na gwiazdy i księżyc. Opierał się o barierki, włosy rozwiewał wiatr, a on wsłuchiwał się w pozorną ciszę. Tuż za ścianą jego sąsiadki znów się kłóciły. Po drugiej stronie ktoś płakał, jeszcze dalej jakieś dziecko miało zły sen. Obserwował ludzi przechodzących ulicą, zastanawiając się jakie dzisiaj problemy ich spotkały. Gdzieś na skrzyżowaniu doszło do stłuczki, w ciemnej uliczce ktoś właśnie diluje, a pod klatką pan oświadczył się pani. Właściwie, nie pamiętał kiedy tak bardzo zaczęło go to interesować. Gdy tylko miał zły dzień i nie mógł zasnąć, siadał cicho na parapecie. Zasłaniał się firanką, policzek opierał o zimną szybę. Czasami wycierał swoje własne łzy, niekiedy uśmiechał się. Spokojnie nucił, nie chcąc obudzić innych domowników. Często jego mama zwracała mu uwagę, żeby ubrał coś ciepłego, bo znów zachoruje. Zarzucał na ramiona bluzę, brał kartki. Składał samoloty i puszczał je z ostatniego piętra. Wychylał się za barierki, zastanawiając się jak to jest lecieć jak wszystkie nieudolne origami, jakie wyrzucał. Zostawał w domu sam, próbując nie usnąć na zimnie. Uczył się konstelacji, patrzył na gołębie i cicho kichał. Z czasem zaczął traktować to jak ucieczkę od swojej rzeczywistości. Wyłączał telefon, denerwując wszystkich dzwoniących. Chował się na zimnych, balkonowych płytkach i odliczał czas. Brudził ubrania kurzem zalegającym na starym, szarym parapecie. Po całym dniu głośnych rozmów, próbował się wyciszyć, uspokoić, przemyśleć pewne kwestię. Wymyślał strategię na mecze, choć ostatecznie rzadko się nimi dzielił. W liceum poznał ludzi, z którymi mógł wieczorami ćwiczyć, wychodzić na miasto. Naprawdę się śmiał, był szczery. Pierwszy raz się zakochał. Okazało się, że ze wzajemnością, co jeszcze bardziej go ekscytowało. Dorósł, skończył szkołę. Nie zapomniał chwil spędzonych z ludźmi, którym był tak bardzo wdzięczny. Jakoś było my lepiej kiedy przypominał sobie klub. Miejsce, gdzie odkrył ukryty kawałek siebie. Ratował spadające piłki, robiąc sobie siniaki na kolanach, łokciach. Zdzierał ochraniacze, głośno się śmiał. Korzystał z życia z kimś, kto był taki jak on. Miał energię, żeby wstawać codziennie i iść na trening. Każda przegrana tak bardzo go bolała, tak bardzo się obwiniał za każdy zdobyty punkt przeciwnej drużyny.
— Możemy porozmawiać? — zapytał, stojąc w progu pokoju, oparł się o framugę drzwi.
— Moglibyśmy później? Jestem teraz trochę zajęty — odpowiedział jego chłopak, notując coś.
Bez słowa odwrócił się i wszedł do przedpokoju. Przygryzł wargę, ubierając buty. Zawiązał sznurówki, ubrał swoją granatową bluzę i otworzył drzwi kluczem.