Rozdział 1

469 40 27
                                    

Tris

Metalowa tarcza, na której stoję, jedzie w górę, niczym prywatna winda.

Zaciskam pięści i biorę głęboki wdech. Za chwilę znajdę się na arenie, z której prawdopodobnie nie będzie mi dane wrócić. Na powierzchni wita mnie podmuch zimnego wiatru. Wszyscy trybuci stoją na swoich tarczach, ustawionych wokół Rogu Obfitości, złotej konstrukcji wewnątrz której widzę całą masę broni i skrzyń z żywnością.

Nie wolno mi zabrać żadnej z tych rzeczy. W ośrodku szkoleniowym ustaliliśmy, że kiedy tylko usłyszymy dźwięk gongu, który obwieści rozpoczęcie gry, wszyscy ruszymy w głąb areny.

Nad Rogiem wyświetla się wielka sześćdziesiątka, która po sekundzie zmienia się w pięćdziesiątkę dziewiątkę.

Do rozpoczęcia siedemdziesiątych piątych Głosowych Igrzysk pozostała niecała minuta.

Szybko rozglądam się dookoła, patrzę po twarzach trybutów, starając się znaleźć jedną konkretną.

Marlene i Peter stoją obok siebie, na prawo ode mnie, a Uriah i Christina po lewej, rozdzieleni przez Jace'a Herondale'a z Nowego Jorku.

W końcu go widzę.

Tobias stoi niemal idealnie po drugiej stronie kręgu. Patrzy na mnie, a kiedy odwzajemniam spojrzenie wskazuje na ruiny miasta, które nas otaczają, a kiedy kiwam głową na znak, że zrozumiałam, wraca do przeglądania się trybutom.

- Panie i Panowie - odzywa się głos Gavrila, prowadzącego Igrzysk, kiedy nad Rogiem pojawia się wielka dziesiątka. - Siedemdziesiąte Piąte Głodowe Igrzyska uważam za otwarte!

Słyszę gong i momentalnie rzucam się w stronę ruin, które są za moimi plecami. Chcę jak najszybciej dotrzeć do moich sojuszników, ale bieg przez rynek pełen wrogich trybutów jest fatalnym pomysłem.

Ostatnią rzeczą, jaką widzę przed opuszczeniem placu są rude włosy Ameriki Singer. Wciąż żałuję, że nie wzięliśmy jej i Maxona, ale wiem, że nie możemy się wszyscy zaprzyjaźnić.

Żadna z osób na arenie nigdy nie wyrządziła mi krzywdy, (może poza Peterem, który zawsze był po prostu wredny) i nie miałam powodu, by życzyć im śmierci. Ale Igrzyska przeżyje tylko jedna osoba.

Biegnę pustą ulicą po szarych płytach chodnikowych. Nie słyszę nic, poza dudnieniem własnych kroków. Większość trybutów została na placu, jak co roku.

W końcu czuję, że moje nogi nie dadzą rady dłużej utrzymywać tak szybkiego tępa, więc zwalniam do truchtu. Płuca mi płoną, ale nie mogę się zatrzymać, póki nie dotrę do swoich przyjaciół. I Petera.

Nagle na końcu ulicy zauważam wysoką brunetkę. Christina.

Teoretycznie mogłabym ją zawołać, jednak wolę nie ryzykować ściągnięcia nam na głowę jakiegoś uzbrojonego trybuta, zwłaszcza że z tego co widzę, ani ja, ani Prawa do takowych nie należymy. Tuż za nią biegnie Uriah, który w przeciwieństwie do swojej towarzyszki rozgląda się dookoła. Zauważa mnie i zatrzymuje się na moment, po czym zaczyna biec w moją stronę, a Christina rusza za nim.

- Cześć - chłopak uśmiecha się do mnie, dysząc. - Niezłe klimaty, co nie?

Kiwam głową. Christina posyła mi bardzo niepewny uśmiech, jej ciemna skóra jest niemal szara. 

- Chodźmy - mówię. - Musimy znaleźć resztę.

Zadne z nich nie protestuje. Teraz idziemy trochę spokojniej, bo chociaż mam ochotę rzucić się do biegu, to teraz powinnam oszczędzać siły, póki mogę sobie jeszcze na to pozwolić.

Mamy jakiś plan? - pyta Christina. Lekka mżawka, która pojawiła się kilka minut temu niemal zupełnie przemoczyła jej włosy. 

- Wymyślimy coś, kiedy będziemy w komplecie - odpowiadam.

Uriah idzie obok nas w milczeniu. Wiem, że martwi się o Marlene, tak samo jak ja o Tobiasa.

Zbliżamy się do bocznej uliczki. Kiedy docieram do rodu ostatniego budynku ktoś chwyta mnie za ramiona i ciągnie do tyłu. Staram się kopnąć przeciwnika na ślepo, jednak wrogi trybut robi unik. Chcę wyrwać się z uścisku, ale nie mam na to drugiej szansy.

Nie wierzę, że dałam się tak łatwo podejść. Nie wierzę, że pozwoliłam zakończyć to tak szybko.

- Tris! - woła Tobias, starając się mnie uspokoić. Przestaję się miotać i podnoszę na niego wzrok. - Uspokój się, to tylko ja.

Momentalnie się rozluźniam i na kilka sekund wtulam się w jego klatkę piersiową. Przez chwilę czuję, że jestem bezpieczna, nawet ze świadomością, że prawdopodobnie zginę w ciągu kilku, może kilkunastu najbliższych godzin.

To nie tak, że nie rozważam powrotu do domu - na arenie nikt nie jest w stanie niczego przewidzieć. Ale jeśli będę miała cokolwiek do powiedzenia na temat tego, kto zwycięży w siedemdziesiątych piątych Głodowych Igrzyskach, to z całą pewnością będzie to Tobias Eaton.

- Gdzie Peter? - pyta Uriah, który stoi teraz obok Marlene, trzymając dziewczynę za rękę. Nie zauważyłam dziewczyny wcześniej, musiała przyjść razem z Tobiasem.

- Nie wiemy do końca - odpowiada mój chłopak. - Ostatnio jak go widziałem biegł w stronę Rogu Obfitości.

- Co? - ja i Christina wybuchamy jednocześnie.

Marlene kiwa głową ze smutkiem.

Nie mogę uwierzyć w niesamowity poziom debilizmu, jakim wykazał się Peter. Wczoraj wieczorem wydawało mi się, że zrozumiał plan, który przecież wcale nie był tak skomplikowany - opuścić centrum areny, gdy tylko będziemy mogli zejść z tarcz. Najwyraźniej Peter woli niemal pewną śmierć.

- Możemy mieć tylko nadzieję, że jeszcze kiedyś go spotkamy - mówi Tobias i poprawia zawieszony na prawym ramieniu plecak. - Teraz powinniśmy znaleźć jakiś schron. I wodę.

- Skąd masz plecak? - pytam oskarżycielskim tonem. Na arenie jest tylko jedno miejsce, z którego mógł go wziąć. 

Chłopak krzywi się, a potem patrzy na mnie, jakby chciał, żebym zrozumiała.

- Miałeś uciekać! - mówię ostro. - Od razu, tak samo, jak inni. Mieliśmy niczego - kładę nacisk na to słowo - nie zabierać.

- Nie wiem, co jest w środku - odpowiada spokojnie. - Ale na pewno nam się przyda. 

Kręcę głową z frustracją. 

- To nie zmienia faktu, że...

W tym momencie do naszych uszu dociera wytrzał z armaty, który oznacza śmierć pierwszego trybuta w tych Igrzyskach. 

- Chodźmy - Uriah chwyta mnie za ramię i stara się zmusić do marszu. - Później na siebie pokrzyczycie.

O ile będziemy jeszcze mieć szansę, myślę.

Tobias bierze mnie za rękę, a ja splatam swoje palce z jego palcami. W tej chwili najważniejsze jest, że wszyscy żyjemy. Może z wyjątkiem Petera.

- To może... - mój chłopak zastanawia się nad najlepszym kierunkiem marszu, ale nagle Chrisitna unosi ręce do góry.

- Cicho! 

Zamieram i zaczynam nasłuchiwać.  Kroki i to więcej niż jednej osoby.

- Chodu! - Tobias zrywa się do biegu, ciągnąć mnie za sobą.

 Ktokolwiek biegnie za nami może mieć broń, a to oznacza, że prawdopodobnie będziemy na straconej pozycji w razie bezpośredniego starcia.

- Tędy! - Marlene skręca w jakąś bardzo wąską uliczkę, która wydaje się być tak samo dobrą drogą, jak każda inna.  Wypadamy na maleńki placyk, między czterema popadającymi w ruinę budynkami. Z placu nie ma żadnego innego wyjścia niż to, którym na niego wbiegliśmy.

- Tutaj - podchodzę do otwartego okna na parterze, którego szyba już za niedługo wypadnie z ramy. 

Puszczam rękę Tobiasa, podciągam się na parapet i bez zastanowienia wchodzę do środka. 

Zostało 23 trybutów. Kto miał pecha?

Departament Rozwoju Eksperymentów ✔Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz