Promienie porannego majowego słońca leniwie wlewają się przez lekko uchylone okno oświetlając spowitą w półmroku przestrzeń pokoju. Zerkam zaklejonymi jeszcze oczami na podświetlane trytem wskazówki zegarka. Szósta trzydzieści. Cholera, dopiero co zasnąłem, a już muszę wstawać. Mięśnie nóg odzywają się tępym bólem zakwasów.
Błądzę wzrokiem bo bieli sufitu, odpływając do innej rzeczywistości, tej wymarzonej, idealnej. Zaczynam układać w głowie dialogi i wydarzenia, które nigdy nie miały i nie będą mieć miejsca, mimo najszczerszych chęci. Dlaczego? Bo jestem cholernym tchórzem.
Wzdycham ciężko, coraz bardziej zatapiając się w odmętach własnego łóżka, dosłownie czuję jak ono mnie pochłania. W jednej chwili mój ulubiony kocyk zamienia się w ciężki ołowiany fartuch, jeszcze bardziej wciskając mnie w miękki materac. Przez chwilę próbuję walczyć z tym, utrzymać się na powierzchni, ale w końcu zrezygnowany poddaję się i tonę; prosto na dno swoich myśli. Wola walki znika całkowicie, w okół panuje nienaturalny wręcz spokój, i przeraźliwy chłód. Nie wiem, czy to otwarte okno, czy może strach.
Przewracam się na bok, skulam w kłębek i z całych sił wtulam w poduszkę, ściskając jak tylko mogę. Boję się. Mówią, że strach ma wielkie oczy. Prawda, ma. Ma i właśnie gapi się swoimi szeroko otwartymi, czarnymi jak grafit ślepiami prosto na mnie. Dosłownie czuję jego wzrok na swoich plecach, czuję jak przeszywa mnie na wylot, jak widzi wszystko to co jest w środku, jak rozrywa mój pancerz, wydzierając mi z radością wnętrzności. Boję się otworzyć oczy, odwrócić za siebie. Boję się wstać. Czuję zmęczenie, niewyspanie, zrezygnowanie i brak jakichkolwiek chęci. Strach jedynie dopełnia obrazu nędzy i rozpaczy. Leżę tak, a sekundy zamieniają się w minuty, a one w godziny.
Gdy w końcu zbieram w sobie odpowiednią ilość odwagi, powoli odwracam się, by sprawdzić czy On dalej tam jest. Powolutku i spokojnie, bez pośpiechu. Nie ma! Poszedł sobie. Może znudził się mną? Nie, raczej nie... Jedynie usunął się w cień, z którego przyszedł, ale na pewno nie zniknął. Tylko czeka na odpowiedni moment, by znów zaatakować.
Siadam na brzegu łóżka, wsuwam na nogi gumowe crocsy i chowam swoją krótko ostrzyżoną głowę w dłoniach. Organizm wrzeszczy z całych sił: " Wracaj do tego wyra! ". Nie tym razem kochany. Mam nadzieję, że kiedyś zrozumiesz i mi wybaczysz. Jednak prawdą jest, że człowiek powinien spać więcej jak dwie godziny dziennie.
W końcu wygrywam tytaniczną walkę z samym sobą i podnoszę się. Idę do łazienki, ociężale włócząc nogę za nogą. Przemywam twarz, wycieram w swój milutki, pluszowy ręcznik. Gdy tylko unoszę wzrok na wysokość lustra, moja dłoń zamienia się w zaciśniętą kurczowo pięść, w każdej chwili gotową do wściekłego ataku na zwierciadło. Biorę głęboki wdech. Raz... Dwa.... Trzy... Wydech. Palce rozluźniają się. Wychodzę z łazienki nienawistnie trzaskając za sobą drzwiami.
Ubieram się i schodzę na dół, gdzie czeka na mnie schludnie nakryty stół i talerz z moimi ulubionymi, smażonymi na maśle grzankami. Zaraz obok niego kubek, a w nim najlepsza na świecie, parująca jeszcze owocowa herbata. Mama jednak wie, co tygryski lubią najbardziej. Eh, co ja bym zrobił bez tej kobiety...
Zanim siadam do posiłku, to włączam telewizor. Przełączam na jakiś durny program śniadaniowy i podkręcam maksymalnie głośność, żeby zagłuszyć szumiący w uszach niemy szept samotności. Rozpoczynam swój prawdopodobnie jedyny dziś wikt. Jem, tylko dlatego, żeby mamci się przykro nie zrobiło. Normalnie nacieszyłbym się energetykiem.
Jedenasta trzydzieści. Czterdzieści. Pięćdziesiąt. Wybija dwunasta. Słońce już wbija się z całym impetem przez balkonowe drzwi do salonu. Mimo wrzeszczącego telewizora, nie mogę odnieść wrażenia że coś tu jest nie tak, że jest tutaj jakby.... pusto. Muszę jak najszybciej gdzieś wyjść. Gdzie? Gdzieś. Teraz to nie ma znaczenia, później się pomyśli.
Pośpiesznie ubieram buty, narzucam skórzaną kurtkę,niemal w locie łapie klucze i zamykam drzwi. Teraz tylko trzy piętra w dół. Energicznie otwieram drzwi wychodząc z klatki schodowej i zamieram. Delektuję się każdą cząstką otaczającego mnie świata; lekkim powiewem przyjemnie chłodnym zefirkiem, który wraz z ciepłymi promieniami wiosennego słońca tworzy idealną całość, niemal bez skazy. Zakładam okulary z bursztynowym z przyciemnieniem., które zmieniającą tonację barw na nieco cieplejszą i sympatyczniejszą dla oka. Nie wiem, ile tak stoję, ale na pewno sporo. Chyba mam pomysł dokąd pójdę…