sunset

697 107 14
                                    

Usiadłszy na parapecie, obserwował ostatnie tchnienie słońca, będąc tym samym przygotowanym na to swoje, najbardziej bolesne.

Uwielbiałem zachody. Zawsze starałem się zapomnieć o codziennej rutynie i poświęcić przynajmniej pięć minut na podziwianie tego zjawiska. Różowe niebo, odziane w purpurowe i pomarańczowe chmury oraz blask słońca, ginącego tuż za horyzontem. Mogłoby się zdawać, że tylko to sprawia mi jakąkolwiek radość. W końcu utraciłem wszystko.

Ale kiedy róże zarosły moje płuca tak, że nie byłem w stanie oddychać, a zachody słońca stały się moją udręką, miałem wrażenie, że straciłem nawet to, co było dane każdemu, jednak czego ja nie mogłem już posiąść.

Zostało niewiele, bardzo niewiele.

Pięć lat temu po raz ostatni mogłem spojrzeć w te ciemne oczy, które przewiercały mnie na wylot i sprawiały, że moje nogi uginały się. Ostatni raz poczułem ten piękny zapach, którego szukałem tak długo. W pamięci maluję sobie często tę twarz, której rysy z każdym dniem są mniej wyraźne.

Od tego momentu zacząłem gnić.

Usychać, niczym najzwyklejszy kwiatek. Porównywałem się do róż, nie wiem nawet dlaczego. Uciekając od wszystkiego, co mi bliskie, mizerniałem coraz bardziej, a każdy kolejny listek opadał z każdym kolejnym rokiem.

Szukałem cię naprawdę długo.

Każdego dnia myślałem dużo, pragnąłem Twojego dotyku, pocałunków, zapachu. To było jedyne, czego potrzebowałem.

Wziął głęboki wdech i zmrużył oczy.

Gdzie zniknąłeś?

Banalne pytanie, jednak na samą myśl czuję palący ucisk w gardle, a całe moje ciało niebezpiecznie się spina.

Spogląda na dłoń, owiniętą w na razie jeszcze czysty bandaż i szybkim ruchem odwija go.

No tak, to przeze mnie. Nie widziałem twojego bólu, nie chciałem go widzieć. Zauważyłem dopiero w momencie, gdy przebijałeś mnie tym obrzydliwym, martwym wzrokiem.

Przełyka głośno ślinę, sięgając po wazonik z różami na drugim końcu parapetu.

Krztusiłem się wtedy łzami i krwią, nie mogąc przestać okładać się pięściami. Nawet ten ból nie był tak silny, żeby w jakikolwiek sposób odzwierciedlić ten tkwiący we mnie.

Nienawidzę cię, nienawidzę z całego serca. Zostawiłeś mnie, pomimo obietnic.

Zostawiłeś mając świadomość, że bez ciebie nie mam prawa oddychać.

Jednak miłość, jaką Cię obdarzyłem jest tak cholernie mocna...

Nie mogę nabrać oddechu, rozpadam się z każdym dniem.

Waha się, przyglądając dokładnie jednemu z krwistoczerwonych kwiatów, po chwili kątem oka spogląda na słońce, będące coraz niżej. Nieprzyjemny zapach spalonych płócien drażni go, jednak stara się go ignorować, by zapomnieć o wszystkich obrazach, na których widniał delikatny uśmiech jego utraconej miłości.

Krzyczałem, błagałem, żebyś mnie wysłuchał, lecz odpowiadało mi tylko echo, odbijające się od ścian niegdyś naszego wspólnego mieszkania.

Umarłem wtedy wraz z tobą.

Odłożył kwiatek przed siebie, drugą ręką sięgając do kieszeni przetartych dżinsów po scyzoryk.

Zabawne jest to, jakim egoistą jesteś. Sprawiłeś, że uzależniłem się od ciebie, a nagle zostawiłeś mnie, zapewne mając ogromną satysfakcję, bo hah, Min Yoongi cierpiał. Chciałeś, żeby tak było, prawda?

Uśmiecha się gorzko i wyciera łzy, starając się uspokoić. Do pomieszczenia wpadł mrok. Słońce zaszło. Nie może się teraz wycofać.

Jestem obrzydliwy, bez ciebie jestem nikim. Dałeś mi szczęście, Park Jimin. Miłość, wszystko. Tak bardzo mi cię brakuje.

Tak bardzo cię kocham.

Scyzoryk spada na ciemne panele, tym samym zostawiając na nich ledwo widoczną smugę krwi. Spogląda tępo w niebo. Tak bardzo chciałby zobaczyć teraz księżyc, jednak nie ma nawet takiej możliwości. Oblizuje suche wargi po raz ostatni i rzuca jeszcze jedno spojrzenie na nadgarstek, z którego krew wyciera brudnym już bandażem. Chłód, który ogarnia całe jego ciało sprawia, że dreszcze są jeszcze silniejsze.
Pomimo tego delikatny uśmiech nie schodzi z jego twarzy, nawet nie hamuje łez. Teraz już może być spokojny.

talking to the moon »pjm×myg«Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz