Kocham za...

235 30 26
                                    

          Kiedy byłem mały, lubiłem patrzeć na lecącą krew z moich, zbyt kościstych, kolan. Podniecało mnie, że mogłem jej dotknąć. Była wprost idealna  ciepła, lepka i czerwona. Wspaniała. Nikt mnie nie rozumiał, więc musiałem pozbyć się zagrożenia. Nikt nigdy nie dowiedział się prawdy. Nie zauważył maski, którą noszę codziennie. Nie widział szaleńczych oczu i tego, co powtarzała mi każdego dnia matka  mojej miłości.

          Siedziałem w barze, lustrując wzrokiem każdą kobietę, która tam przebywała. Byłem przystojny, więc wykorzystałem to w wielu przypadkach. Była to moja wizytówka. Miałem czarne, jak heban włosy. Oczy koloru niebieskiego, a mocne i wyraźne kości policzkowe dodawały mi uroku, męskości. Lekki zarost pokazywał, że nie jestem już dzieckiem, a dawno wkroczyłem w ścieżkę ku dorosłości.

          Młoda dziewczyna patrzyła w moją stronę pięknymi, brązowymi oczami. Moje serce krzyczało  uciekaj. Jednak mózg zawsze był silniejszy od serca, a ono mówiło mi, żebym podszedł do dziewczyny. Zapewne była młoda. Atrakcyjna jak diabli. Włosy koloru miodowego blondu. Jej opalona skóra pozostawiała na moim ciele gęsią skórkę. Uśmiechnęła się do mnie, obdarzając mnie białymi, prostymi zębami. Nie wytrzymałem. Podszedłem do niej. Była trochę smutna. Chciałem zapytać czemu, ale nie zdążyłem. Zaciągnęła mnie do toalety, zaczynając całować. Chciałem, by to robiła, ale nie tu. Nie tam, gdzie mógłby ktoś wejść. Poprosiłem byśmy wyszli, a gdy byłem już daleko od baru uderzyłem ją w tył głowy jakimś kamieniem.

   — Dziwka  szepnąłem do jej ucha i na siłę zataszczyłem do samochodu.

          Odjechałem spokojnie, bez pośpiechu. Mijali mnie policjanci, znajomi i obcy. Uśmiechałem się i żartowałem, po prostu grałem. Była to gra, którą chciałem wygrać, choćbym miał przypłacić to życiem.

          Zgodziła się na to, gdy zabrała mnie do toalety. Nie powinna. Niech pożałuje. Chciałem czuć jej ból, rozpacz i czuć smak triumfu.

~~~~~*~~~~~

          Patrzyłem na wielką, białą tablicę. Przyklejone były na niej kolorowe karteczki  zielone, pomarańczowe, niebieskie czy żółte. Pięknie komponowały się z białą tablicą. Były naklejone tak, aby tworzyły okrąg. W środku było pusto. Czekało na coś. Coś, na co czekałem dwadzieścia osiem lat życia. Jedna z zielonych kartek trzymała się ledwo co, więc odkleiłem ją. Spojrzałem na swoje pochyłe pismo, czytając: Anabell Sweem, 22.05.1998r. 23:06. Dużymi literami była napisana liczba, za którą kryje się więcej niż można pomyśleć. 43. Przykleiłem ją na miejsce i wyszedłem z mojego królestwa. Zamknąłem białe drzwi, a następnie udałem się w górę po schodach. Gdy wyszedłem całkowicie z raju, przekręciłem klucz trzy razy. Spojrzałem ostatni raz na stare, brązowe drzwi. Drzwi do mojego świata, moich pragnień, nadziei i pomysłów.

          Włączyłem telewizor, słuchając z niego muzyki. Wolnej, cichej, spokojnej. Poukładanej, jak ja. Marzyłem by ostatnia  różowa karteczka została przyklejona, by zamknąć mój krąg. Chciałem napisać liczbę sto, taką ładną. Musiałem to zrobić. Nie dla przyjemności, w końcu było ich tam dziewięćdziesiąt dziewięć innych. A może dla przyjemności? Chciałem tą setną, tą jedną, właściwą. Czułem przy tym satysfakcję i dumę.

           Nie powinienem, to złe, jednak nie potrafiłem inaczej. Coś mnie blokowało i nie chciało puścić ze swoich ohydnych macek. Gdy już zobaczę, że jest sto, wtedy mój koszmar się skończy. Jeszcze ten jeden, ostatni raz musiałem to zrobić. Pragnąłem zaryzykować, zmieniając taktykę.

Niewinny (One shot)Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz