Niepewny dotyk wytrąca mnie ze snu. Niebieskie oczy pełne smutku wbijają we mnie błagalne spojrzenie. Cichy szept przeszywa ciszę.
– Proszę, ten ostatni raz – mówi łamiącym głosem.
A ja się zgadzam. Na wszystko, chodź doskonale wiem, że niedługo może nadejść tego koniec. I znowu będzie mi głupio.
Zakładam na siebie ubrania, związuje włosy, zabieram pieniądze. Opuszczamy mieszkanie, kierujemy się w ciemne zakamarki miasta.
A tam już tylko na nas czekają. Kupujemy co trzeba, zabieramy co nasze, idziemy w ulubione miejsce.
To jest tylko kolejna ciepła, lipcowa noc, kiedy siedzimy nad rzeką, słuchamy naszej ulubionej muzyki, płaczemy, śmiejemy się, a następnego dnia niewiele pamiętamy. A to wszystko za sprawą naszej ulubionej substancji, zastępującej nam rodziców, przyjaciół, szczęście, szansę na lepsze jutro - heroiny.
Doskonale wiemy do czego to prowadzi. Dążymy do tego, tak jak pozostali, których już przy nas nie ma, bo już spełnili swoje życzenie. Droga jest prosta.
Po godzinie w doskonałych nastrojach opuszczamy brzeg i kierujemy się w stronę pierwszego lepszego pabu. Zamawiamy kolejkę, nie przejmując się godziną. Przecież i tak jutro zrobimy sobie wagary.
Zawsze brano nas za najsłabsze ogniwa. Zakładano, że odpadniemy na początku. A jesteśmy na podium, można nas już wpisać do księgi rekordów Guinnessa. Kto by tak długo wytrzymał w heroinowym ciągu?
Błądzimy po pustych ulicach naszego miasta do świtu. Siadamy na każdym przystanku, czekamy na jakikolwiek transport, ale nic nie nadjeżdża. Ze zdenerwowaniem przechodzimy na kolejne stacje, aż udaje nam się, wsiadamy i jedziemy w nieznane. Autobus wprost do piekła.
Całuje twoje usta. Zatapiam się w nich, czując, że zakochuję się w tobie na nowo, wiedząc, że tak dużo nas łączy, że mamy te same znaki na ciele. Blizny czasu.
Kierowca wyrzuca nas na ostatnim przystanku trasy. Wzruszasz ramionami, idziemy dalej paląc papierosy z przemytu.
Nic nas tu nie trzyma. Możemy uciec, nie myśląc o konsekwencjach, nie musząc przejmować się tym, co ludzie o nas myślą, bo doskonale o tym wiemy. Widzimy ten wstręt w ich oczach, kiedy muszą podziwiać nasze sylwetki, zniszczone ciała, zranione dusze.
Przedzierając się przez gąszcz trawy upadam na ciebie. Niby niechcący, a jednak odbierasz to inaczej. Pogłębiasz moje pocałunki, oddajesz dotyk, ogrzewasz mój wiecznie zmarznięty organizm, popychasz do dalszego życia.
W imię czego? Wolności? A może szczęścia? Naiwne dzieciaki, nigdy nie zaczynajcie z tym. Strzeżcie się. To was może dopaść i nie chcieć wypuścić z swoich żelaznych szczęk już nigdy.
W nocy w głowie mam te wszystkie komisariaty, szpitale, sądy. A wśród tego ty. Jak zawsze nie masz perspektyw by prowadzić to dalej, chcesz się poddać, tniesz się do mięsa, krew spływa po skierowaniu na leczenie zamknięte. Krzyczę, biel szpitala zalewa moje oczy, światłowstręt odbiera mi możliwość zobaczenia twojej skulonej sylwetki. I wtedy cisza, budzę się, a ty jesteś u mojego boku. Biorę pieniądze, kupuję ci działkę na śniadanie.
Wszystko kręci się w okół jednego. I to pozostanie takie na zawsze, aż kiedyś znajdą nas połączonych pocałunkiem śmierci, z igłami wbitymi w żyły, które nie chciały toczyć już krwi. To było tylko pragnienie aby odpocząć od wszystkiego, zapomnieć.
I jutro wstanie kolejny dzień, a my znów wyruszymy w morderczą wędrówkę ku końcowi. Znowu wmówimy sobie, że nie mamy imion, że to co robimy jest drogą do szczęścia. Zawsze będziemy się okłamywać. Bo tak już to zaplanowałyśmy.