Rozdział 6

146 21 44
                                    

Kolejny dzień przyniósł ze sobą nadzwyczaj niską temperaturę i deszcz, który bębniąc w szyby obudził Harry'ego. Przeciągnął się i powoli przetarł pięściami oczy, czując się jeszcze bardziej zmęczonym niż przed snem. Ziewnął, wykopując się spod ciepłej pierzyny. Gołe stopy cicho uderzały o posadzkę, kiedy powoli, niemalże drapieżnie, jak dzikie zwierzę zamknięte w klatce, podszedł do okna i wyjrzał za nie. Nie zadowoliło go to, co za nim zobaczył. Szara, przytłaczająca rzeczywistość, która zdawała się płakać nad losem wielu nieszczęśników. Harry szczerze jej nienawidził.

Usiadł powoli na parapecie, kolana przyciągnął do piersi i oparł na nich głowę, obserwując malutkie kropelki, które rozbijały się po drugiej stronie na dziedzińcu. Nie miał ochoty na śniadanie, ale jak widać to nie do niego należała decyzja czy zje, czy nie. Kilka chwil później drzwi otworzyły się z cichym jękiem, na który Styles skrzywił się nieznacznie, a do środka wpadł uśmiechnięty Louis.

- Potrafisz pukać? - zapytał z uniesioną brwią, ale nie wyglądał na bardzo złego, jedynie rozdrażnionego.

Kąciki ust szatyna momentalnie delikatnie opadły, a on przytaknął powoli głową.

- Wybacz, Harry - powiedział cicho i zbliżył się do wciąż siedzącego na parapecie bruneta. - Śniadanie jest gotowe - dodał, jakby chcąc go zachęcić, kiedy Harry nijak na to zareagował.

- Nie jestem głodny - burknął pod nosem. Nie spojrzał na Louisa nawet raz, nie zerknął ani nie przeleciał wzrokiem ubioru. Po prostu wpatrywał się w znikające krople deszczu, napawał się tym cichym szumem zza okna i cieszył się względną ciszą (którą, jakby nie było, Louis zaburzył).

Jedynie oddechy mężczyzn rozbijały się o ściany, jakby chcąc przekrzyczeć głuchą ciszę. Louis tępo wpatrywał się w profil Harry'ego, powoli siadając na jego niezaścielonym łóżku, które najwidoczniej nie było tak wygodne, na jakie wyglądało, kiedy zajęczało pod ciężarem szatyna. W ogóle całe było jakieś twarde.

- To może chciałbyś się wybrać do miasta? - spytał delikatnie szatyn, nerwowo strzelając palcami. Coś w Harrym tak na niego działało - stawał się niepewny i nieśmiały, mimo że na co dzień nie miał takiego problemu.

Tym razem Styles powoli przekrzywił swoją głowę w stronę Louisa, przyglądając mu się jakby podejrzliwie.

- W taką pogodę? - Uniósł brwi, a włosy, które wysunęły się zza jego ucha, połaskotały jego szyję. Podrapał się leniwie. - Nie boisz się, że ci ucieknę?

- Nie. - Szatyn wziął drżący oddech, zanim odważył się kontynuować i spojrzeć w te piekielne oczy. - Jesteśmy całkiem blisko Londynu, ktoś może cię rozpoznać i zawiadomić odpowiednie władze, na przykład tego dowódcę od siedmiu boleści. - Przekręcił oczami na samo jego wspomnienie, był taki irytujący i lizał wszystkim dupę, oczywiście tylko jeśli miał z tego jakieś korzyści. Głos Louisa stał się o wiele spokojniejszy. - Z tego co pamiętam chcesz odzyskać wolność, w czym, jakby nie patrzeć, cały czas ci pomagam. Nie przerywaj mi, proszę - dodał szybko, widząc otwartą buzię Stylesa, który jedynie zrobił kwaśną minę, ale posłuchał. - Nie boję się, że uciekniesz, bo w ciągu tych kilku dni zdążyłem cię poznać. Wiesz i rozumiesz co tu się dzieje, cały czas jesteś na przegranej pozycji, ale nadal próbujesz walczyć, sprawić, abyśmy się ciebie bali. Mylę się?

Z twarzy Harry'ego nie dało się nic wyczytać, nieruchoma, porcelanowa maska znowu została nasunięta. Ześlizgnął się powoli z parapetu, swoje spojrzenie wlepił w zaskoczonego Louisa i powoli, jak drapieżca do ofiary, zaczął się zbliżać.

- Myślisz, że mnie znasz, Louis - powiedział powoli Harry i stanął prosto przed chłopakiem. Przekrzywił głowę i przykucnął, cały czas wpatrując się w stalowe tęczówki. - Mylisz się i chyba nawet nie zdajesz sobie sprawy jak bardzo. Tak, pragnę wolności, tutaj mogę się zgodzić, tylko nie wiesz, co więzienie potrafi zrobić z człowiekiem, kochanie. - Położył dłonie na kolanach Louisa. Ten zastygł w bezruchu i jak zahipnotyzowany wpatrywał się w bruneta. Harry uśmiechnął się lekko, ale to nie był jeden z wesołych uśmiechów, o nie. Ten raczej należał do tych rozgoryczonych, przesączonych w pewnym stopniu jadem. - Zabiję cię i nie zawaham się przy tym, powieka mi nawet nie drgnie, rozumiesz? Teraz, kiedy uchyliłeś mi rąbka wolności, a ja znów ją poczułem... - urwał, nawet nie wiedział co powiedzieć. - Nie pozwolę ci tego odebrać, słyszysz? - Zacisnął mocniej palce na udach szatyna, możliwe że nieświadomie, jednak ból wciąż był ten sam, zadawany umyślnie, czy też nie.

Rzeka Tajemnic / L.SOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz