Wzrok

67 7 8
                                    

Znów zapatrzył się na miasto.
Mimo że robił to codziennie odkąd pamiętał, nadal znajdował coś istotnego, zmienionego, lecz ciągle interesującego.
Mozaika złożona z miliona sztucznych słońc. Miasto, które nigdy nie śpi.
On również nie oddał się jeszcze w stan błogiej nieświadomości.
Ciągle ściskał w ręku jeden z pędzli. Od tygodnia siedział w swojej pracowni i nie wychodził na zewnątrz. Wszytko przynosił mu jego szef, a i on czasami na to nie miał ochoty czy czasu. Nie chodziło oczywiście o ogromne zamówienie czy bardzo ważny projekt.

To wszystko przez te oczy.

Od tego jednego spotkania w jego głowie siedziały tylko one. Nieznajomy, które je posiadał popatrzył na niego tylko przez chwilę, nieuchwytną tak że zdołał zapamiętać właśnie je. Dwa czarne węgielki przypominające otchłań kosmosu. Tańczyły w nich gwiazdy, planety.

Cały świat. Od sześciu dni jego świat.

Nie, Keith Kogane się nie zakochał. To nie w jego stylu. Urzekła go tylko głębia czarnych tęczówek. Jegomość wcale nie był idealny, tak jak ludzie na jego portretach. Rozwiana grzywka, blizna nad nosem, zbyt odznaczająca się by zaliczyć ją do kanonu piękna. Jeansy, robione na kształt tych modnych z dziurami na kolanach i szary płaszcz. Kubek kawy z pobliskiej, taniej kafejki. Nie było czuć przy nim zapachu pieniędzy, nie wyglądał jak ktoś zarabiający grube pieniądze. Raczej jak student ledwo wiążący koniec z końcem.

Ale czy on był lepszy?

Lat dwadzieścia dwa Czarne włosy, czasem zbyt przetłuszczone, ścięte na staromodnego muleta. Fiołkowe oczy, które widziały zbyt głęboko.

Artysta.

Zadarty nos i usta wiecznie wygięte w niezadowolonym grymasie. Jakby świat był tylko dziełem malarza amatora, niewykorzystującego potencjału jakim jest pusta przestrzeń w istnieniu. Zbyt chudy, przez nieodpowiednie odżywianie. Jeśli już wychodził, a zdarzało się to niezwykle rzadko zawsze prezentował się w swojej przestarzałej, czerwonej kurtce i przetartych jeansach. Nie zarabiał tak dużo, by kupować ciągle nowe, gdy inna para zostanie dodatkiem artystycznym do kolejnego dzieła. Na pewno nie był dobrą partią dla tego cudownego umięśnionego... Nieidealnego mężczyzny. Cholera, musiał się skupić.

Zszedł z parapetu. Prawie świtało, a on po raz pierwszy od dwóch dni poczuł głód. Musiał iść coś kupić. Ostrożnie wyminął kilka sztalug i stół do rysowania. Uważał też przy wejściu gdzie dosychały ostanie obrazy. Oczy nieznajomego. Czarne jak noc na białym płótnie przewiercały go na wylot. Najdziwniejsze jednak w tych tęczówkach było to, że nie wyglądały na obce. Sam ich właściciel tak, jednak one... Znajome i ciepłe. Jakby zobaczył starego przyjaciela, a nie zwykłego przechodnia. Otworzył drzwi i pokonał te magnetyczne spojrzenie. Musiał uciec, bo jego obsesja była zbyt wielka. Malował je, rysował, szkicował. Na małych karteczkach samoprzylepnych i na płótnach dużych rozmiarów. Tylko one. Bo tylko to zapamiętał tak idealne. To one były dziełem Boga na Ziemi, najwspanialszym darem dla ludzi. Tylko one. Cały człowiek miał zbyt wiele niedoskonałości.

Keith jako artysta uważał, że to one są duszą człowieka. W ich kolorach kryje się osobowość, w błyskach refleksów to, ile życia jeszcze ci zostało. A w samym centrum... To co się przeżyło. Ukryte skazy, blizny po niezliczonych ranach. Tak... Oczy były najważniejsze. Aczkolwiek nie zawsze potrzebne.

Nawet nie zauważył kiedy przeszedł przez korytarz zapełniony nie sprzedanymi jeszcze obrazami. Każdy z nich przedstawiał coś innego. Ulotną chwilę nad lazurowym wybrzeżem morza, czy malachitową łąkę gdzieś w górach.

Albo zwykłe portrety idealnych ludzi. Bez skaz, zadrapań. Sam miał jedną, dlatego nigdy nie namalował siebie. Nie warto tracić na takie coś cennych płócien. Ciekawe czy jego modele byli bez wad w duszy? Ich oczy zawsze wydawały się takie szare i pozbawione życia. Pewnie dlatego ogarnęła go mania na punkcie tych błyszczących i jasnych mimo swego odcieniu oczach. Były po prostu bez brudzących ich wad, kiedy reszta ciała była skalana śladami trudu życia. Nigdy wcześniej nie znalazł takiego człowieka.

Wylazł w końcu ze swej nory, przez cywilizowanych ludzi nazywanej zwyczajnej mieszkaniem. Ale czy mógł nadać miano domu, czemuś co przypominało wyglądem oziębłą sale psychiatryczną? Nie, nie był wariatem, po prostu nie czuł potrzeby gromadzenia mały pamiątek czy zdjęć. Po co tracić czas na malowanie ścian skoro można malować obrazy?

Meble? Tylko tyle ile trzeba do codziennego funkcjonowania. Bo po co się starć, skoro i tak cały czas w domu spędza przy sztalugach? Śpi przy nich, je. Czemu ma się zadręczać resztą?

Tylko raz w roku żałował tego jak skończył. Wtedy pozwalał łzom ujrzeć nikłe światło swojego świata. Tylko kilku, chyba już tylko by opić tradycje. Tak bolesną i nieodwracalną. Po tym dniu wszystko wracało do normalnego stanu rzeczy. Jadł niezdrowe jedzenie, przemęczał oczy ślęcząc przed rękopisami opowiadań i wierszy oraz malował, malował, malował. Aż nie zasnął i zaczynał nowy dzień. Równie samotny i szary jak wszystkie.

Poza tymi oczami...

Wtedy świat jakby na moment ukazał na powrót te kolory co kiedyś. Jakby stało się jaśniej, a ponure twarze przechodniów zalśniły uśmiechem. Tylko na sekundę, ale Keith chciał więcej. Choćby tylko go naszkicować, na szybko by nie zawracać mu głowy, ale aby mieć go zawsze przy sobie. Może by go to zmieniło? Kto wie...

Zszedł szybko po schodach nie kłopocząc się zamykaniem drzwi. I tak mają go za świra, który trzyma martwe ciała w domu. Bo któż jak nie trupy służyły za modeli takiemu wariatowi? Pokonał te trzydzieści sześć schodków co zawsze i wypadł na ulice. Tłum przeciętnych, nieidealnych ludzi porwał go od razu, narzucając tym samym swój nudny rytm. Noga za nogą. Lewa, prawa, lewa. Żadnych podskoków czy uśmiechu. Ot, zwykłe, zwyczajne. Nudne.

Kierował się do sklepu na rogu skrzyżowania siedemdziesiątej pierwszej i Avenue. Musiał zrobić to szybko. Nie lubił tłumów,wolał cisze, taką jak w mieszkaniu. Przytłaczającą... Przypominającą o wszystkich błędach... Wygodną i sprzyjającą skupieniu. Niecierpliwym ruchem ręki odegnał czarne myśli. Musi się ogarnąć, bo na następny tydzień miał zaplanowane kilka zleceń. Jeśli do tego czasu nie przestanie rysować tej przeklętej pary oczu, to może się źle skończyć.

Nagle przystanął, zakłócając pośpieszny marsz kilku przechodniów za nim. Jednak nie docierały do niego ich obelgi i krzyki. Patrzył na nurt pędzący w drugą stronę. Jest. Serce na chwile wstrzymało swój pęd, nogi odmówiły posłuszeństwa i już miał utonąć w głębi wymarzonych, cudownych oczu, ale...

Jego nieznajomy miał niebieskie tęczówki.




----------------------------------

Okej. To zmieniony shot z mojej innej książki, tak to on.
Muzyka na górze to

A te książka będzie miała pięć części. To jedna z nich,  która jeszcze niczego nie wyjaśnia, ale tylko wam zdradzę ( tym co czytają notki ~) że mieszkańcy skrzyżowania siedemdziesiątej pierwszej i Avenue nie będą mieli za kolorowo...

Także miłej nocy, dnia

Haribo ~




AvenueOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz