Co roku ludzie świętowali to w ten sam sposób. Zdobiono rynek kolorowymi lampami, wstęgami i chorągiewkami. Stawiano pośrodku placu drewnianą scenę. Przynoszono ławki, krzesła i stoły, by wszyscy lub chociaż większość miała gdzie usiąść. Umownie czekano na pierwszą gwiazdę, która tuż obok księżyca miała zdobić ciemne niebo.
Tak było, ale z roku na rok coraz mniej ludzi przychodziło na nocny jarmark. Już nie tańczono, nie śpiewano i nie śmiano się z wpadek starszego Masona, próbującego przez grube szkła okularów odczytać długie przemówienie burmistrza, którego nigdy nie było na miejskich obchodach. Bawił się, ale z arystokracją.
Z roku na rok przybywało na ulicach strażników, bacznie obserwujących każdy ruch mieszkańców. Pod ich czujnym okiem łatwo było stracić chęci do zabawy. Dlatego w ciągu kilku lat obchody stały się w istocie jedynie zabawą dla mniejszości. Bardzo wpływowej mniejszości, której to stoły na dziedzińcu uginały się od pysznego, pachnącego jedzenia, lały się drogie trunki i grała muzyka autorstwa najwybitniejszych muzyków w kraju.
Aż pewnej nocy rynek pogrążył się z całkowitym mroku. Jedynie echo szumnie niosło okrzyki zabawy z dziedzińca, wokół górnych, kolorowych kamienic. Ta noc znów należała do nich. Ukrytych za złotą bramą, strzeżonych przez ogrom strażników, aby żaden uliczny szczur nie przedostał się na bal Lorda Donalda. Z tym że szczury mają to do siebie, że zawsze znajdą drogę...
— Ach! — Elizabeth prawie podskoczyła na krześle, gdy dostrzegła małe, świecące spod stołu oczy chłopca, skulonego na trawie i próbującego pozostać niedotkniętym przez jakąkolwiek stopę któregokolwiek siedzącego przy stole gościa. Nie udało mu się. Drobny pantofel panienki Elizabeth delikatnie trącił go w rękę, przez co ta uniosła lekko obrus, napotykając jego wystraszone spojrzenie. Sama się wystraszyła, dlatego w tej samej chwili opuściła obrus, wbijając wzrok w pusty talerz.
— Coś się stało, moja droga? — Ciotka Laurel zdawała się jako jedyna usłyszeć pisk bratanicy. Wszyscy wokół byli zajęci rozmowami na arcy ważne tematy. Polityka, gospodarka, moda, plotki...
Elizabeth nie była pewna, co powinna jej odpowiedzieć. Sama dopiero teraz zrozumiała, że to, co dostrzegła pod stołem to nie potwór, a dziecko. Brudne dziecko. Z pewnością nie ich dziecko. Znów chwyciła za obrus i zajrzała pod stół, jednak małego już tam nie było.
— Elizabeth?
— Nic, wszystko dobrze ciociu — mruknęła, uśmiechając się przy tym krzywo. Na pewno jej się nie przywidziało, ale lepiej było zachować to, że kogoś widziała dla siebie. Wokół było pełno straży. Na pewno złapią to dziecko i wyrzucą nim, coś komuś zrobi, albo jeszcze czymś zarazi. Teraz gdy tak o tym pomyślała, to odruchowo wtarła pantofelek w trawę, jakby ta miała zmyć ewentualną skazę.
— Dobrze — odparła i wróciła do rozmowy z siedzącymi naprzeciwko niej siostrami Darcy, które tak jak ciotka Laurel były starymi pannami, to też łatwo odnajdywały wspólny język.
Elizabeth rozejrzała się po zgromadzonych. Stoły, pięknie ozdobione i suto zastawione rozstawione były na trawie między różanymi krzewami. Następnie ścieżki i plac z kostki, które razem prowadziły do największej, czerwonej kamienicy, będącej w istocie pałacem Lorda Donalda. Najbardziej rzucał się w oczy balkon na pierwszym piętrze — oświetlony, przyozdobiony zwisającymi roślinami. Stało na nim dwóch strażników, których martwe spojrzenia wbite były w ciemność pobliskiego rynku.
Na razie zaproszeni goście zasiadali przy stołach. Bogato wystrojone kobiety z wymyślnymi fryzurami na głowach i mężczyźni, którzy wręcz czarowali słowem i uśmiechem. Wielu z nich znała i podziwiała. Poza najważniejszymi osobami w mieście, zaproszonych zostało wielu wpływowych ludzi z kraju oraz oczywiście ich rodziny. Znalazło się nawet miejsce — przy głównym stole — po prawej stronie od czerwonego, dużego krzesła, na jakim to miał wkrótce zasiąść gospodarz — dla członka rodziny królewskiej. Co prawda zdążyła już usłyszeć, że bardziej był on członkiem niż królewskim członkiem, gdyż w istocie był tylko kuzynem od strony matki obecnej królowej. Niemniej tu na prowincji traktowany był niemal jak jej brat.
YOU ARE READING
Solemn
Teen FictionŚwięto, święto i to pierwsze w roku. Lord Donald urządził bal. Zjechali się goście, zjechali dostojnicy. A gawiedź krzyczy u bram. Gwieździsta noc nie zwiastowała tragedii, lecz ta znów nawiedziła miasto. Po której stronie tym razem zaatakowała?