Pogoda tego poniedziałkowego poranka była więcej niż zła. Od soboty stale padał marznący deszcz, a wiatr szalał w najlepsze, wlewając nieprzyjemny chłód w grube mury szkoły. Madame Pomfrey przy niedzielnym obiedzie – jak co roku na początku późnej jesieni – przypomniała wszystkim uczniom o konieczności prawidłowego doboru mundurka do warunków pogodowych, grożąc, że nie ma najmniejszego zamiaru zajmować się żadnymi przypadkami przeziębienia. Pani Hooch, pomimo kiepskiej aury oraz pojawiających się ostrzeżeń nie zdecydowała się na odwołanie pierwszego meczu. Obydwie drużyny, jedząc w milczeniu śniadanie, przygotowywały się mentalnie do popołudniowego starcia, mającego oficjalnie zainaugurować początek nowego sezonu. Płomiennowłosa z niepokojem zerkała to na Puchonów, to na Gryfonów, nie do końca rozumiejąc, czemu Rolanda nie przeniosła meczu na inny termin – w jej odczuciu pomysł rozpoczęcia rozgrywek w takich warunkach był co najmniej nieodpowiedzialny. Z trudem przyszło jej zaakceptować, że nie miała prawa głosu w tej sprawie, a ewentualne protesty na nic by się zdały – Albus jasno dał jej to do zrozumienia podczas ich ostatniej rozmowy. Poczuła brodę opierającą się na czubku jej głowy i uśmiechnęła się lekko. Dragan ze swoimi przyzwyczajeniami dawał jej jako takie poczucie stabilizacji – bez względu na okoliczności.
- Co jest, Gall? - zaśmiał się, nawijając na palec kosmyk ognistych włosów – Martwisz się o swoich koleżków?
- To chyba normalne, nie sądzisz? - zerknęła ku górze – Nie martwisz się o Cedrika?
- Niby czemu? - żachnął się, wzruszając ramionami – Po Prostu Harry może mieć drobne kłopoty przy takim wietrze, ale nasz przystojniaczek ma więcej doświadczenia. Poradzi sobie.
Błękitnooka roześmiała się, przyjacielsko poklepując policzek kruczowłosego. Luther ni z tego, ni z owego, bez jakiejś większej przyczyny zaczął nazywać Cedrika przystojniaczkiem. Szczególnie upodobał sobie takie przezwisko, gdy mógł użyć go w obecności licznej widowni. Za bardzo bawiło go, jak Puchon się przez to peszył, żeby miał zamiar sobie odpuścić w najbliższym czasie. Dragan po prostu uwielbiał wprawiać ludzi w zakłopotanie, a im większą sympatią kogoś darzył, tym częściej i bardziej bezpośrednio mu dokuczał.
- Idziesz na mecz?
Chciała odsunąć dłoń od twarzy przyjaciela, ale jej na to nie pozwolił. Kiedy próbowała oderwać palce, zaczynał komicznie warczeć, sugestywnie spoglądając na siedzącą nieopodal Daisy. Lady Crown musiała zakryć usta, żeby nie wybuchnąć ostentacyjnym śmiechem.
- Marcus by mnie tam siłą zaciągnął, gdybym to olał - turkusowooki przewrócił oczami, uśmiechając się szelmowsko – Jest taki upierdliwy! Ej Blaisy i ty, o szacowny Arystokrato! Też ruszycie tyłki?
Luther bez ostrzeżenia klepnął plecy Zabini'ego na tyle mocno, że młody czarodziej jedynie cudem się nie zakrztusił. Ślizgon, kaszląc ciężko walczył o oddech, a po jego policzkach spływały łzy.
- Dragan palancie! - wycharczał z trudem – Chcesz mnie zabić?!
- Coś ty taki delikatny, chłopaczku? - znudzony kruczowłosy przewiesił ręce przez ramiona przyjaciółki – Idziecie, czy nie? To chyba proste pytanie.
- Idę – Blaise przepłukał gardło sokiem dyniowym – Chyba wszyscy idą.
- A ty, blondasku? - Dragan wskazał palcem wprost na Malfoy'a.
Dziwna, pełna napięcia atmosfera między tymi dwoma wcale nie zelżała, lecz na prośbę swojej Lady, Luther starał się nie odnosić do Draco z przytłaczającą wrogością – co nie przychodziło mu zbyt łatwo. Żeby jasno zaakcentować niechęć do uciążliwego księcia Slytherinu, przestał mówić do niego po imieniu. Na dobrą sprawę nawet nazwiska nie używał, woląc fantazyjne określenia typu: blondasek, blondyneczka, księżniczka, paniczyk czy arystokrata – wszystkie wymawiane z taką samą, ulotną pogardą. Szarooki odłożył trzymany kubek, nieświadomie opuszczając wzrok. Dragan deprymował go do tego stopnia, że wolał nie odzywać się w jego obecności, więc zdobył się wyłącznie na niezgrabne potaknięcie. Turkusowooki uniósł lewy kącik ust, a jego niesamowite tęczówki zalśniły lodowato. Bezwartościowy szczeniak o cholernie irytującym nazwisku w końcu zdał sobie sprawę z jednej, arcyważnej rzeczy – nigdy nie powinien chociażby łudzić się, iż był bezpieczny w jego obecności. Tylko lojalność względem Lady Crown wstrzymywała go przed oderwaniem gołymi rękami tego tlenionego łba i rzuceniem go pod stopy kochającej Narcyzi. Kolekcjoner uniósł dłoń, po czym rozmasował zbolałą skroń. Pragnął pogrążyć się w rzezi...każdy centymetr jego ciała żądał zaznania rozkoszy kąpieli w gorącej, świeżej krwi tryskającej ze zmasakrowanych ciał wrogów. Zmysły wyły z tęsknoty za cudownie kojącym posmakiem bezlitosnej, brutalnej śmierci. Dłonie domagały się słodkiej lepkości krwi oraz uwodzicielskiego dotyku oręża. Powinien zatopić się w chaosie zniszczenia, zamiast rżnąć głupa w jakiejś szkółce dla beztalenci!! Zabić...OOO TAAK! ZABIĆ ICH WSZYSTKICH!!! Chciał rozerwać na strzępy każdego z tych żałośnie słabych smarkaczy!! Mocno wbił paznokcie w skórę, powstrzymując wrzenie niebezpiecznych myśli. Nie. To nie był odpowiedni czas. Vallerin...nie mógłby jej tego zrobić, nigdy by mu nie wybaczyła. Musiał stąd wyjść...wymknąć się nocą i choć na kilka upojnych godzin znów stać się Kolekcjonerem! Nie teraz – powtarzał niczym nadrę, dopóki całkowicie nie poskromił swych instynktów.
CZYTASZ
Córa rodu Phoenix.
FanficLady Vallerin Crown, córa rodu Phoenix - kobieta, której miłość do czarodzieja już raz złamała życie, po raz kolejny daje się wciągnąć w świat magii. Na prośbę swego przyjaciela, Albusa Dumbledore'a, wraca do Hogwartu, żeby mieć tam na oku młodego...