◆
Za dokładnie czterdzieści cztery minuty miał rozpocząć wykład na uroczystym bankiecie neurologów, a wedle jego niezawodnych wyliczeń, przybycie na miejsce o czasie było równie niemożliwe, co powodzenie jutrzejszej operacji prowadzonej przez doktora Bianchi w Szwajcarii. Ten opniak był po prostu nie operacyjny - złośliwy, w fazie agresywnego wzrostu, należący do guzów ścielących się po podstawie czaszki. Nie ma szans, ażeby facet cokolwiek zdziałał na stole, nawet z najlepszym sprzętem i tym sposobem tylko zepsuje sobie już i tak kulejące statystyki.
Do tego ta dzisiejsza rozmowa z Christine.
Niepotrzebnie upokarzał Nicka? Możliwe, ale tak samo nie musiał ratować ich przeklętego pacjenta. Jak zwykle przybiegł jej na ratunek, gdy dyżurny neurochirurg w oddziale zawiódł, a ona miała czelność wytykać mu, że pomaga ludziom tylko dla chwały i wywiadów. Bzdura i wierutne kłamstwo! Zwyczajnie nie zamierzał marnować kariery dla pijanego idioty ze spluwą. Spełniać zawodowo mógł się dopiero przy stymulowaniu neurogenezy, czy choćby spajaniu zerwanych rdzeni.
Pieprzona Palmer i ich wieloletnia praca nad procedurą laminektomii. Oczywiście, że metoda powinna była zostać nazwana jego nazwiskiem, w końcu to on odwalił większość najważniejszej roboty.
Wcisnął mocniej pedał gazu, znacznie oddalając się od prześcigniętego przed momentem srebrnego audi. Strzałka w podświetlonym liczniku prędkości przeskakiwała na kolejne, co raz to większe liczby, zmieniając swój błękitny kolor na jaskrawą czerwień. Kręta górska droga nie stanowiła żadnego problemu, mimo strug deszczu ograniczających w wysokim stopniu widoczności. Wręcz przeciwnie - to wszytko sprawiało, że czuł się jak podczas misternej operacji, gdzie każdy nieuważny ruch nadgarstka mógł zakończyć życie. Tym razem jednak nie chodziło o obcego mu pacjenta, a o niego samego. W zaciśniętych na kierownicy dłoniach czuł moc, która powoli wypełniała go całego, mieszając się z krążącą już w żyłach adrenaliną. Zostawiał za sobą kolejne samochody, kolejne zakręty, a płynąca w dole urwiska rzeka mieniła się w ostatnich promieniach przebijającego się przez deszczowe chmury, zachodzącego słońca. Przypominała wiernie bijącą brawa widownię, która informowała, że do mety pozostały jedynie ostatnie kilometry.
Kiedy na wibrującym ekranie ulokowanego pod jego prawym łokciem telefonu pojawiło się znajome imię, bez chwili namysłu przejechał palcem po chłodnej powierzchni urządzenia, akceptując przychodzące połączenie.
– Billy, co masz? – zapytał, nie spuściwszy wzroku z asfaltu.
– Trzydziestopięcioletni pułkownik. – Z głośników rozbrzmiał męski głos, stłumiony odgłosami szybkiej jazdy. – Uszkodził krzyż w prototypowej zbroi, złamanie kompresyjne.
Prosty zabieg. Trzeba było jedynie wzmocnić złamany krąg trzonowy cementem, a Strange nie miał czasu na takie pierdoły.
– Wystarczy przyzwoity chirurg, szukaj dalej.
Ostrym skrętem wyminął stojący mu na drodze samochód, by po chwili zgrabnym manewrem wrócić na swój pas i oszczędzić sobie czołowego zderzenia z jadącym z naprzeciwka Jeepem.
– Sześćdziesięcioośmiolatka z glejakiem pnia mózgu.
Błagam... Starucha nie przeżyłaby nawet udanego zabiegu. Po za tym, większość glejaków jest nieoperacyjnych, ponieważ okazują się rozlane i naciekające na sąsiednie struktury mózgu. Nie było opcji, aby wziął w swoje zdolne ręce ten mierny przypadek.
– Mam sobie psuć statystyki? – wykpił, przyciskając nieznacznie pedał gazu. – Odpada.
Najechał kciukiem na jeden z podświetlonych na czerwono przycisków w kierownicy, tym samym wprawiając w ruch przednie wycieraczki, które jednak niewiele polepszyły sytuacje ograniczonej widoczność. Krople deszczu bezlitośnie rozmazywały się na szybie i wiły w spazmatycznym tańcu, skutecznie odwracając uwagę kierowcy.
– Młoda schizofreniczka z implantem, który trafił piorun.
Piorun?
– Hmm, to akurat ciekawe. Wyślesz mi... – nie zdążył dokończyć prośby, gdy ekran telefonu pod jego łokciem rozbłysnął na niebiesko, a jego wzrok mimowolnie zleciał w dół na podesłane rezonansowe zdjęcia, przedstawiające wspomniany wcześniej implant w czaszce. Zerknął przelotnie na drogę, a nie dostrzegając przed sobą żadnej przeszkody, na powrót skupił całą swą uwagę na otrzymanym przypadku. – Dobra, mam. Widzę...
Podobno w chwilę przed śmiercią całe życie przelatuje nam przed oczami. Przypominamy sobie dzieciństwo, zapach wigilijnych potraw babci, pierwszą miłość z liceum i te miękkie wargi całowanej dziewczyny, jej rozgrzane ciało podczas wspólnie spędzonej nocy, a potem wieczór kawalerski wraz z ślubem oraz weselem, narodziny pierwszego dziecka i jego bezbronne małe paluszki, zaciskające się na silnej dłoni rodzica... jednak Stephen nie miał ciepłych wspomnień, do których mógł wracać. Jego umysł instynktownie zatracił się w pustkę, by zelżeć ciału w cierpieniu. Przeniósł świadomość mężczyzny do prowizorycznej rekonstrukcji apartamentu, w którym miał zaszczyt mieszkać, od kiedy osiągnął szczyt w dziedzinie medycyny. Stał przed przeszkloną ścianą i patrzył nieobecnym wzrokiem na nocne, oświetlone ulice Nowego Jorku. Całe miasto waliło się przed jego oczyma. Budynki kruszyły się w strugach deszczu, jak zamki z piasku i tylko jego mieszkanie zostało zawieszone w powietrzu, niczym w mydlanej bańce, chroniącej Strange'a przed zbliżającym się kataklizmem. Gdzieś z oddali dochodziły go jakieś krzyki, płacz, wyjące syreny, które jednak skutecznie od siebie odganiał. Siadł przy stojącym nieopodal fortepianie i uniósł potężną, drewnianą klapę, kryjącą wnętrze pacjenta. Jego smukłe, niezawodne palce zaczęły z wrodzoną zręcznością muskać czarnobiałe klawisze. Księżycowa sonata zawisła w przestworzach wraz z ciężkim, przytłaczającym powietrzem. Ciężko mu było zmuszać płuca do kolejnych wdechów, ale starał się nie myśleć o przyczynie tej niedogodności i tylko grał niewinną, melancholijną melodię. Gdyby tylko wiedział, że po raz ostatni było mu dane tworzyć muzykę, że ta wyśniona scena miała go wkrótce dręczyć po nocach, jak najgorszy koszmar.
Nagle, przed oczami przeleciała mu niewyraźna, rozświetlona sylwetka Christine, a dotychczas piękna melodia przerodziła się w chorobliwy zgrzyt, przypominający na kształt ludzki kaszel. Przestał grać, przenosząc skonsternowany wzrok na swoje dotychczas bezbłędne dłonie. Palce zostały sklejone ze sobą elastycznym bandażem, przez który przebijały się krwiste plamy, kalające nieskazitelną biel klawiszy. Widok stawał się co raz to bardziej niewyraźny, jakby ktoś powoli zamalowywał mu obraz pastelową farbą. Podłoga apartamentu zaczęła niebezpiecznie drżeć pod stopami mężczyzny. Chroniąca budynek bańka rozpłynęła się w powietrzu, a cały świat Stephena legł w gruzach. Mieszkanie zawaliło się, rzucając go w mroczną otchłań, która powoli wypełniała jego kruchy umysł i przyćmiewała ostatnie promyki nadziei. Spadał bezwładnie, jak jesienny, uschnięty liść, pozbawiony zieleni życia.
A potem była już tylko ciemność.
Ciemność i dźwięk włączonej aparatury; ciche, regularne pikanie. Linia życia uparcie pozostawała pełna nierówności, nie pozwalając doktorowi wyjść na prostą. Kręty, pełny pułapek wyścig jeszcze się nie zakończył. To był dopiero początek, pierwszy bieg w sztafecie, która miała dopaść nie tylko Strange'a, ale też innych wspaniałych ludzi, kosmitów, bogów...
Koniec gry dopiero miał nadejść.
◆
Kolejne części pojawią się zapewne w sporych odstępach czasowych.
CZYTASZ
DESTINY ▹ stephen strange
Fanfiction❛❛ Przez poszukiwanie szczęścia dla niego samego osiągamy tylko pustkę. To smutne, to tak cholernie smutne. Przeżywamy nasze życie jak idioci, a potem umieramy. ❜❜ ▂▂▂▂▂▂▂▂▂▂▂▂ ━ marvel fanfiction