15. Gnijące korzenie.

143 28 4
                                    

{MIRANDA}

WTOREK, 29 KWIETNIA

     Woda przyjemnie chłodziła moje kostki i w niewyjaśniony sposób sprawiała, że mój gniew gasł. Siedziałam na pomoście znajdującym się na Słonym Jeziorze, wpatrując się w niewzruszoną taflę. Było ciepło. Grzejące słońce odbijało się od powierzchni wody, rażąc mnie w oczy. Wiał lekki wiaterek, który przyjemnie muskał moją twarz i rozpuszczone miedziane włosy. Opuszkami palców badałam chropowatą fakturę desek pomostu.

     Więc to tu umarła, wpadło mi do głowy. Stała dokładnie na tych deskach, czekając na wyrok Maxwellów.

    Mój wypad nad Słone Jezioro był podyktowany poradą pokręconej madame Millins. Kiedy zaczęłam ją wypytywać o tutejsze duchy, po prostu powiedziała mi, bym odwiedziła to miejsce. Ewidentnie nie była zbyt zadowolona z faktu, że poruszałam przy niej temat umarłych, ale cóż... Mogła oszukiwać świat i siebie, że nie jest cholernym medium, ale nie mnie. W końcu po kimś musiałam odziedziczyć mój dar.

    Chciałam dowiedzieć się więcej o tym, co się działo w miasteczku. A któż sprawdziłby się lepiej jako przewodnik jak nie duchy? W tamtej chwili mogłam spokojnie oglądać krążące wokół jeziora zjawy, które obdarzały mnie badawczym wzrokiem. Rzeczywiście zbierało się ich tu sporo. I choć spodziewałam się z ich strony jakiegoś ciepłego powitania z racji tego, że byłam medium, czyli jedną z dwóch osób, które je widziały, nikt nie odważył się do mnie zbliżyć. To mnie zaniepokoiło. Nie była to naturalna reakcja umarłych.

    Sięgnęłam do torby i wyjęłam z niej szkicownik i zestaw ołówków, który zazwyczaj miałam przy sobie. Rozsiadłam się wygodniej na pomoście i zaczęłam delikatnie szkicować to, co widziałam: ciemną toń, miękką trawę obrastającą brzegi jeziora, wysokie drzewa odgradzające to miejsce od reszty świata i hordy półprzezroczystych zjaw czuwających nad taflą wody. Ołówek w mojej dłoni poruszał się płynnie i realistycznie oddawał intrygujący obraz, który malował się przed moimi oczami. Czekałam, aż któryś z duchów sam do mnie przyjdzie. Nie miałam zamiaru być nachalna jak Emmeline. Wiedziałam z doświadczenia, że kontakt z żywą istotą był dla umarłych trudny. Dałam im więc czas, by przywykli do tego, że ich doskonale widziałam. To była chyba najrozsądniejsza rzecz, którą mogłam w tamtej chwili zrobić.

    Szkic powstawał, gdy brodziłam wesoło nogami w wodzie. Ciężko było mi uwierzyć, że gdzieś tam, na dnie tego niewinnie wyglądającego jeziora spoczywały kiedyś ciała dwóch zamordowanych ze szczególnym okrucieństwem kobiet.

    – W sumie jedno nadal tam spoczywa, Mira – mruknęłam do siebie. – Nikt nie da rady go ruszyć, o ironio.

    Poprzedniego dnia Emmeline z wielką szczegółowością opisała mi, co w ubiegłym roku w listopadzie zdarzyło się w Mabsfield. Siedziałyśmy wtedy na dziedzińcu, z dala od innych ludzi, którzy co jakiś czas rzucali nam zaciekawione spojrzenia. Emmeline była dla nich kimś w rodzaju gwiazdy – świeciła jasno, choć w zły sposób. Zapewniała rozrywkę, mimo że jednym spojrzeniem potrafiła wpędzić człowieka niemalże do grobu. Ludzie po prostu nie umieli przestać się nią fascynować. Jak ja.

    – To miała być zemsta Yvonne – opowiadała mi, a jej mina udowadniała mi, że sztukę przywdziewania masek miała opanowaną do perfekcji. Nie było po niej w ogóle widać, że ten temat był dla niej bolesny. Zachowywała się, jakby ta listopadowa noc w zasadzie nic dla niej nie znaczyła. Wiedziałam, że to nieprawda. Nie miałam pojęcia, skąd pochodziła ta pewność, ale czułam, że Emmeline skrzętnie kryje się ze swoimi uczuciami. – Ta stara suka zabrała ciało mojej Susannah i postanowiła, że wybije Maxwellów co do jednego. Wiesz już, dlaczego?

The Witching HourOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz