XXI. Prawie jak FBI

386 59 16
                                    

przepraszam....

-EUGENE-

Czas na śniadanie powoli się kończył, podobnie jak samo śniadanie i odcinek serialu, który Eugene Delacroix oglądał do śniadania, co mogło oznaczać tylko jedno – zbliżającą się nieubłaganie konfrontację z rzeczywistością.

Z tych wszystkich rzeczy serial skończył się pierwszy, co pozostawiało nauczyciela malarstwa z paroma łykami zimnej kawy, bułką z humusem oraz gorzkimi refleksjami egzystencjalnymi. Nie miał najmniejszej ochoty opuszczać swojego apartamentu. Lubił uczyć, naprawdę – nie, to nie było ani to, ani zwykłe lenistwo. L u b i ł uczyć. W czasie przeszłym. Ostatnio tracił zapał. Uczniowie pozwalali sobie na coraz więcej łamania regulaminu, a coraz mniej pracy twórczej – na lekcjach w ogóle nie szło ich przymusić do malowania ani zapanować nad rosnącym chaosem na lekcji. Rozmawiali, wychodzili z sali, czytali, krzyczeli na siebie, ci co bardziej agresywni osobnicy potrafili demolować sprzęt swoich rówieśników. Nienawidził bezsilności – zwłaszcza w tak bezsensownych, głupich sytuacjach, w których znienacka wszyscy uczniowie Domu Barw zaczęli po prostu wpadać w obłęd. To nie miało najmniejszego sensu. Przecież da Vinci naprawdę nie grał aż tak dużej roli w funkcjonowaniu szkoły...

Ale jednak. Dom Barw runął, czy raczej – rozpadał się właśnie. Fundamenty się rozsypywały, w tej chwili bardziej przypominał domek z kart niż Dom Barw. I ktoś musiał jak najszybciej znaleźć brakujące karty.

Tylko dlaczego, do cholery, to musiał być on?

Eugene nie aspirował nigdy do bycia zbawicielem świata. Naprawdę. W tej chwili marzył tylko o jednym – spakować swoją rozlatującą się walizkę, uciec na najbliższe lotnisko i polecieć jak najdalej od tego miejsca. Lubił je, ale nie sądził, że to jego przeznaczenie. Wciąż łudził się... miał nadzieję... że czeka go więcej. Chciał, by było coś więcej. Od zawsze ciągnęło go do Afryki, Afryki Północnej w szczególności, jak również do Azji Mniejszej. Uwielbiał tam przebywać i teraz, właśnie teraz czuł, że musi znaleźć się tam jak najszybciej. Zresztą, nawet nie musi to być dokładnie tam... wystarczy nie tutaj. Najlepiej za granicami kraju. Naprawdę, nawet cholerna Antarktyda pasowałaby Eugene'owi bardziej niż ten nigdziebądź we Włoszech.

Jednak absolutnie innego zdania była jego obecnie najbliższa... jedyna... znajoma, czyli Artemisia Gentileschi.

Każdego dnia coraz bardziej zaczynał wątpić, czy zacieśnienie z nią znajomości było dobrym pomysłem. Im bardziej chciał odsunąć się od ich amatorskiego śledztwa, tym bardziej ona się w nie angażowała. Trochę go przerażała, jak zresztą większość mężczyzn. Kiedyś niejednokrotnie zastanawiał się, dlaczego tak – obiektywnie mówiąc – piękna i wybitnie utalentowana kobieta jak Artemisia jest singielką. Uważał „onieśmielająco inteligentne" panie za mit, ale teraz... chyba zaczynał to rozumieć.

Bo w Artemisii wiele było onieśmielającego. Jej bezpośredniość, na pewno, i przerażająca determinacja w odkryciu miejsca pobytu da Vinciego. I jej talent. Porażający. Eugene nie potrafił zrozumieć, czemu nie jest bardziej znana, czemu nie mieszka teraz w jakiejś gigantycznej metropolii i czerpie garściami korzyści ze swojego niewątpliwego geniuszu, jedynie uczy w tej coraz bardziej irytującej szkole. Było tu paru geniuszy, owszem, ale wiadomo, czemu nie nadają się do życia w pełni publicznego – problem alkoholowy Caravaggia, depresyjna melancholia Rembrandta, neurotyczność Rafaela – ale czemu Artemisia?...

Paradoksalnie, im lepiej ją znał, tym mniej o niej wiedział.

I ta tajemniczość też onieśmielała. Nigdy nie mówiła o sobie, o swojej przeszłości; jedynym wyjątkiem była ich rozmowa parę dni temu, gdy przyszła bez zapowiedzi do jego apartamentu, wparowała do niego bez pukania i oświadczyła, że wie nieco więcej o ciężarówce.

Kolekcja kilku sztukOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz