Kolejne przebudzenie nastąpiło dopiero późnym wieczorem, gdzie teoretycznie na niebie winny lśnić roziskrzone gwiazdy z księżycem w fazie kwadry pierwszej. Jednakże zamiast nich, miejsce na nim bezkonkurencyjnie zajęły ciężkie chmury, grożące w każdej chwili opadem melancholijnego deszczu. Zupełna zmiana atmosferyczna nie powinna w zasadzie mnie jakkolwiek zadziwiać, a mimo tego poczułem, jak gęsia skórka objawia się na mych odkrytych ramionach. Widok szarej panoramy przytłaczającej swym zimnem był przeze mnie lubiany w innych dniach, lecz dziś nie chciałem już w tamtą stronę spoglądać. Odwracając więc twarz w przeciwnym kierunku, zauważyłem następną, o wiele ważniejszą zmianę otoczenia, jakim też była nowa strażniczka mego twardego snu. Członkini Czarnych Jaszczurek siedziała na tym samym krześle oraz położenie gdzie przedtem urzędował rudowłosy egzekutor. W dłoniach ukrytych poniżej łóżka miętoliła coś zawzięcie. Zapewne Nakahara siedział tu tyle, na ile pozwalał mu czas, kiedy nadeszła pora opuszczenia mego boku zamienił się wraz z moją najdroższą siostrą, która w tej właśnie chwili podskoczyła na krześle, dostrzegając moje półotwarte oczy. Przy okazji zrzucając na ziemię nieznany mi przedmiot.
- Nii-san - westchnęła z taką siłą, jakby właśnie ciężki kamień opadał z jej serca. - W końcu. Nakahara-san mówił, że obudziłeś się około południa. A kiedy znów zasnąłeś, bałam się, że obudzisz się dopiero jutro.
- Cóż to? - Zapytałem, gdy pochyliła się po zgubę.
Okazała się nią nieznana mi dotąd roślina o rozłożystych, różowo-białych płatkach. Na łodyżce szczyciła się misternie zawiązana, z pewnością przez doświadczone dłonie, krwistoczerwona kokarda o długich końcach.
- Ach, powojnik. W kwiaciarni mi polecili, zatem wzięłam dla ciebie.
- Dziękuję - wychrypiałem, chwytając się za usta. Zdusiłem w sobie natrętny kaszel.
- Podać ci wody?
Skinąwszy niedbale głową, kwiat włożyła do dzbanka wraz z liliami, drugą nalała mi chłodną ciecz do przezroczystej szklanki i podała do lekko trzęsącej się dłoni. Z trudem opróżniłem ją. Zauważyłem, że coraz z większą przeszkodą łapałem po tym brutalnym akcie wobec mojego przełyku oddech. Ku zgrozie, odkryłem także, iż woda nie była całkowicie, w stanie pozbyć się przynajmniej na chwilę tego ognistego uczucia w gardle. Słowo bolesność było niedopowiedzeniem.
- Lekarz miał niedługo tu zawitać - poinformowała mnie z oczami kryjącymi ognisko strachu.
- Z niecierpliwością pragnę się dowiedzieć, co mnie męczy - odrzekłem, chwytając za chustę, aby otrzeć krople potu.
- Nie martw się. Cokolwiek to jest, będę przy tobie. Nie jesteś sam - chwyciła mnie za dłoń nowo narodzoną determinacją.
Świat zawirował.
"W zimie natura umierała. Z powodu zbyt niskiej temperatury oraz braku światła potrzebnego do fotosyntezy, drzewa zapadały w stan hibernacji, inne zaś znikały na długi okres przed naszym wzrokiem. Słuchając tej jakże ważnej lekcji biologii wydobywającej się z ust mężczyzny z obsesją na temat cytryn, miałem kuszącą chęć wywalić go przez najbliższe okno. Następnie zwróciłem uwagę, jak wymachuje czymś na kształt ruty.
- On kocha wszystko, co żółte - zauważył siedzący niedaleko mnie Tachihara. - Przynajmniej w kwestii roślin.
- Kolory mają znaczenie - odezwał się dotąd milczący Hirotsu-san. - Jednak w tym wypadku ważniejsze odgrywa sam kwiat.
- Co to oznacza?
- Coś, co trapi wielu z nas."
- Nii-san?! - Zdenerwowany krzyk Gin uderzył gwałtownie w moje uszy, sprowadzając mnie z powrotem.
Ocknąłem się gotów stawić czoła każdej obrzydliwej kreaturze grożącej mojej krewnej. Niestety, dzikie powstanie adrenaliny zostało odsunięte przez wydostającą się ciecz z mych ust oraz ostry ból w klatce piersiowej. Lekarz, który wyrósł mi tu spod ziemi, pomógł mi usiąść i pozbyć się nadmiernej ilości krwi. Dyszałem. Serce biło przyspieszonym tempem, jakbym wrócił z biegu do Maratonu. Najwidoczniej musiałem stracić chwilowo przytomność. Do naszego towarzystwa dołączył kompan mojej siostry z drużyny, który postanowił również zawitać do komnaty mojego leczenia, sprawdzając mój stan zdrowia. Za poleceniem doktora wyprowadził czarnowłosą z tego pomieszczenia. Michizou tylko raz rzucił mi zdziwione spojrzenie, później obydwoje zniknęli za śnieżnobiałymi drzwiami. Ten kolor mnie prześladuje.
Po wykonaniu wszelakich powinności zapewniających, iż za krótki moment nie zniknę kolejny raz w krainie wspomnień, mężczyzna w białym kitlu chwycił za parę papierów, jakie wcześniej odłożył za półce. W milczeniu czytał znajdujące się tam notatki, a moja osoba wyczekiwała najgorszej diagnozy, jaka mogłaby mnie spotkać.
- Nie mam dobrych wieści - głos bruneta w końcu wyłonił się z jego wnętrza.
Wrażenie, że podobne słowa wymawiał niemal co dnia było wręcz namacalne. Lekarz Mafii Portowej. Któż mógłby się spodziewać. Moje czoło pokryła gruba zmarszczka.
- Hanahaki - ton był przesiąknięty powagą tak potężną jak mimika twarzy informująca, że żarty jakie by mogły za moment się pojawić były nie na miejscu.
- Co to jest? - Podniosłem brew cicho kaszlnąć.
- Cóż, jest to bardzo rzadka choroba duszy przeradzająca się w fizyczne dolegliwości. W płucach powoli zapuszczają się korzenie kwiatów. Najróżniejszych ale najpoważniejsze przypadki to róże. Zaczyna się od wykaszlenia kilku płatków, w zależności od stopnia choroby, kwiaty te rosną szybciej lub wolniej. W pańskim przypadku to drugie. Wkrótce rozprzestrzeniają się w całym układzie oddechowym, na końcu docierając do serca. Wręcz nieprawdopodobne stworzenie natury sprawiała ogromny ból. Do momentu gdy wykaszlenie płatków staje się już niemożliwe z powodu bujności roślin, dochodzi do uduszenia. Śmierć może nastąpić w kilka dni lub nawet kilka lat.
- Choroba duszy? Czym to jest spowodowane?
- Miłością. Dokładnie mówiąc, nieodwzajemnioną. Hanahaki pojawia się, gdy ktoś zakocha się bez wzajemności w swojej bratniej duszy i darzy ją uczuciem tak silnym, że w głębi serca umiera z powodu braku dotyku i czułości obiektu westchnień.
Jeżeli byłoby by to możliwe, ma blada skóra zatraciłaby w sobie więcej koloru, tworząc niemal trupi odcień. Gorąco zaś powędrowało poniżej i zalało moje wnętrze z powstałego szoku. Miłość i ja? Co za nonsens! Durnowata bzdura wyciągnięta z tekstów romantycznych poetów. Z powstałych emocji, słabe dłonie zaciśnęły się na pościeli wyrażając tym wszystkim całe moje zbuntowanie przeciw przedstawionej rzeczywistości oraz niedowierzaniu. Żałuję, że zaśmiać się nie mogłem aby ukazać kpinę.
- Przeprowadziliśmy szereg dokładnych badań po kilka razy - wyjaśnił jakby był wstanie usłyszeć moje wściekłe myśli. - Trafność tej diagnozy wynosi aż dziewięćdziesiąt osiem procent. Dowodem na to są także płatki wylatujące z przełyku.
- Jak się z tego wyleczyć?! - Warknąłem.
Musiała istnieć jakakolwiek opcja, czyż nie? Doktor spojrzał w notatki.
- Pierwsza metoda polega na chirurgicznym usunięciu kwiatów z płuc. Spowoduje to ich uschnięcie, ale wiąże się to z całkowitą utratą wspomnień związanych z kochaną osobą. Po takiej operacji nie można już nigdy żywić do niej żadnych uczuć. Drugi sposób to uzyskanie odwzajemnienia uczucia, ale prawdopodobieństwo takiego zdarzenia jest równe zeru. Istnieje także trzecia możliwość: samobójstwo zanim w naszych płucach wyrośnie bukiet zamykający drogę powietrzu. Wszystko albo nic
Rozłożył ramiona kończąc tym samym wymienianie wszelkich możliwych sposobów. Zatem nie istniały do tejże choroby leki? Koszmar mnie spotkał, bez wątpienia. Natomiast co do samobójstwa, jestem stuprocentowo pewien, że Dazai-san byłby zachwycony z takiej diagnozy. Już widzę oczami wyobraźni, jak ten skacze aż ku sufitowi żeby móc wyrazić swą przeogromną radość. Szaleniec z niego był
Tak jak z mojego serca. Nigdy nie sądziłem, że dane mi będzie zniknąć z tego świata za sprawą tak idiotycznie niemożliwą.
Powojnik - Lękam się o Ciebie
Ruta - osamotnienie
CZYTASZ
Fleur de Mort
Fanfiction"Widziałem tego dnia rozpacz w twych pięknych oczach. Ja, całkowicie słaby, nie byłem w stanie unieść mą dłoń żeby otrzeć spływające łzy. Mój oddech stawał się coraz bardziej świszczący. Kolce, po tej długiej zabawie ze mną nareszcie zaczęły wbijać...