Prolog
Zakurzony klimatyzator wiszący na odsłoniętych kablach przy suficie, buczał jednostajnie, tocząc trwającą już od paru ładnych lat walkę z zatęchłym powietrzem ciasnego pomieszczenia. Rozejrzał się za źródłem dźwięku, który wyrwał go ze snu. Powoli na powierzchnię świadomości wypływać zaczęło zrozumienie. Ktoś dobijał się do drzwi, miotając, najwyraźniej pod jego adresem, dość niewybrednymi wyzwiskami w dziwacznej mieszaninie włosko-angielskiej, przerywanej sapnięciami długoletniego amatora najlichszych cygar zmuszonego do wysiłku fizycznego.
- WYNOŚ SIĘ STAMTĄD, PARSZYWY SZCZURZE! – wył właściciel, z zadziwiającą zaciętością i podziwu godnym wyczuciem rytmu, obijając się o wzmocnione drewno. O co mu chodzi? pomyślał już całkiem rozbudzony. Zerwał się z łóżka z zamiarem wyperswadowania swojemu „budzikowi" wizyt przed godziną 13.00.
- PRZYLAZŁY PO CIEBIE PSY! WRESZCIE SIĘ DOIGRAŁEŚ!- te kilka słów skutecznie zatrzymało go z ręką zawisłą w bezruchu nad klamką. Psy.. Policja.. Jak miło... Stwierdził w myślach z autoironią. Jego bystry umysł w ciągu kilku sekund zawahania rozważył powody dla których ktokolwiek z policji miałby ochotę go odwiedzić. I bynajmniej perspektywa spotkania nie była zbyt kusząca. Na szczęście zawsze miał wypróbowany fortel - na cóż podejmować działania w stresie, skoro mógł być już przygotowany? Jak gdyby nigdy nic skierował się do pokoju mającego służyć, mimo stopnia nagromadzenia wszelkiej maści owadów i pleśni, za łazienkę, pogwizdując wesoło „When you wish on upon star". Po drodze chwycił leżącą na komodzie walizkę sporych rozmiarów. Zawsze był spakowany. Tak na wszelki wypadek. Odkręcił wodę, która wartkim, aczkolwiek nie pierwszej czystości, nurtem szybko zaczęła pienić się w okolicach zatkanego odpływu. Ze specjalnego organizera w walizce wyciągnął perfekcyjnie naostrzony scyzoryk szwajcarskiej produkcji i zabrał się do roboty.Mario Dellessi nie krył irytacji. Choć wulgaryzmy wytaczające się z jego ust dotyczyły kłopotliwego klienta, w głębi duszy miał pretensje głównie do siebie. Mógł zostać w ojczystej Wenecji i zbijać kokosy całymi dniami kręcąc placki do pizzy dla zidiociałych band turystów. Ale nie... Mu wymarzyła się migracja. A te spasłe debile, jak określał wszystkich bez wyjątku Amerykanów, nawet jeśli górował nad nimi posturą niedźwiedzia grizzly, nie potrafiły docenić jego talentu kulinarnego. Skończył prowadząc, odstręczający także dla niego samego motel, pełen zdradzających małżonków, alfonsów ze świtą, ćpunów i innych potencjalnych bezdomnych, którzy korzystając z okazji, że wpadło im parę groszy, głównie z portfeli nieuważnych przyjezdnych, dekowali się u niego, chcąc choć raz w miesiącu usnąć w łóżku złożonym w większym stopniu z drewna, niż kartonu. Dlatego też kazał wzmocnić te cholerne drzwi. Po libacjach alkoholowych nie raz siłą zaciągał lokatorów do kwater i zamykał pod kluczem, żeby rano jeszcze dość mocno zamroczonych wywalać za próg. Chociaż nie, nie można generalizować. Ten gość był zupełnie inny, cichy, spokojny, mieszkał tu od ponad 3 miesięcy i nigdy nie było z nim problemów. Aż do dziś... Mario czuł narastającą frustrację na myśl, że drogi, elegancki ubiór przybysza pochodził zapewne z jakiejś szemranej działalności. Skoczył na drzwi obijając się boleśnie barkiem o pokrytą złuszczoną farbą powierzchnie. Zgromił wzrokiem stojącego obok gliniarza. Młody, bo przed trzydziestką jeszcze Arab, sprawiał wrażenie, jakby nic nie było w stanie już go zaskoczyć. Gdy Włoch pierwszy raz zobaczył go tego ranka, kroczącego pewnie przez miniaturowy hol, wydał mu się podejrzany. Najzwyczajniej w świecie kojarzył się z Al- Kaidą, czy innymi tego typu czubkami. Jakież było jego zdumienie na widok policyjnej odznaki i delegacji z oddziału do spraw przeciwdziałania terroryzmowi.
- Nie żebym chciał pana obrażać, czy co, ale nie mogą tu wleźć ci czarni i wypłoszyć tego.. – zwrócił się do niego Mario, ale nie zdążył dokończyć zdania.
- Nie widzę takiej konieczności – wszedł mu w słowo komisarz. Wyciągnął z kieszeni marynarki, jakieś skomplikowane, elektroniczne ustrojstwo, przypominające skromnemu motelarzowi, ni mniej, ni więcej, skrzyżowanie telefonu komórkowego z pająkiem.
YOU ARE READING
Let it burn
General FictionKiedy seria podpaleń stawia na nogi wszystkie służby najbliżej rozwiązania zagadki okazuje się osobliwa grupa- wygadany prywatny detektyw, były tajny agent, medium, genialny nastolatek i... duch.