Rozdział 10

114 10 63
                                    

Jonah

Śpię, a z bardzo daleka zaczyna dobiegać mnie jakiś drażniący dźwięk.

Trrrt, trry, trrt...

Nie znam go i wydaje mi się, że dobiega z zewnątrz domu. Przewracam się na brzuch i próbuję go zignorować, ale dźwięk się nasila i dosłownie wdziera się do mojej świadomości boleśnie.

Trrrt, trRRT, TRRT — ryczy coraz głośniej.

Jakby rozrywał mi mózg niczym kawałek starego prześcieradła, a do tego staje się coraz bardziej natarczywy.

TRRT, TRRT, TRRT.

Co to do cholery za dźwięk? — rozdrażniony i zły, podnoszę głowę z poduszki i dopiero teraz orientuję się, że to spod niej wydostaje się ten dźwięk i jednocześnie, że to budzik w moim nowym telefonie.

Opadam z powrotem na poduszkę i ciężko wzdychając, po omacku szukam go pod nią. Kiedy znajduję, wyciszam pierwszym lepszym przyciskiem, a potem zamykam oczy i delektuję się zapadającą ciszą.

— Boże, co to za dźwięk — krytykuję głośno ustawienia fabryczne telefonu.

Jakby miał zabić, a nie obudzić — dodaję w myślach.

Telefon kupiliśmy z ojcem parę dni temu, ale nie miałem czasu przejrzeć ustawień i tym samym, nie zdążyłem zmienić dźwięku budzika na jakiś przyjemniejszy.

Przekręcam się na bok, a pościel szeleści miło i wcale nie chce mi się wstawać. Z trudem otwieram oczy i zerkam na zegarek na ścianie. W pokoju panuje głęboki półmrok. Na dworze jest szaro, bo od wczoraj nad Hammonton wiszą ciemne chmury, co w kolorach mojego pokoju daje jeszcze głębszy efekt i spokojnie można by uznać — znajdując się tu teraz — że jest trzecia nad ranem.

Na zegarku jest jednak szósta trzydzieści.

Odwracam się na wznak i gapię tępo w sufit. Czuję się ciężki i zmęczony. Niby ledwo otwarłem oczy, a chciałbym, żeby ten dzień już się skończył.

To dziś. Pogrzeb mojego biologicznego ojca. Dwa dni temu byliśmy z ojcem załatwić wszystkie formalności w kaplicy oraz w urzędzie i to nie było takie trudne, jak myślałem. Ojciec wszystko mi pokazał i wytłumaczył, ale dziś chyba będzie inaczej. Dziś muszę się zmierzyć nie tylko z formalnościami. Muszę zmierzyć z nim. Zobaczę go. Mojego biologicznego ojca. Martwego. W trumnie. Nie wiem, czy widok jego martwego ciała, to bardziej przerażające przeżycie, czy gdybym zobaczył go żywego? Tak czy owak, muszę to jakoś przetrwać, a nie wiem jak. Zamykam jeszcze na chwilę oczy. Chciałbym odpłynąć i obudzić się jutro. Może mógłbym? Ustaliliśmy z ojcem, że pojedziemy tylko we dwóch. Może o mnie zapomni i pojedzie sam? — liczę nawinie, ale słyszę jak puka do drzwi.

Nic z tego.

Podnoszę się na łokciu, a on zagląda do pokoju.

— Wstałeś? — pyta głosem wyzutym z emocji.

— Tak, będę gotowy za godzinę — odpowiadam mu ochrypłym głosem.

Zgadza się skinieniem głowy i wychodzi.

Wzdycham ciężko i leżę jeszcze kilka minut, a potem zbieram się i na chwilę zerkam przez okno na podjazd Dee. Jest za wcześnie, żebym mógł ją zobaczyć, ale widzę za to coś innego, co przykuwa moją uwagę i zatrzymuję się na chwilę przy oknie. Na ulicy przed jej domem stoi ogromny, czarny Hammer. Samochód nieosiągalny dla zwykłego zjadacza chleba.

Więc czyj? Skąd się tu wzięło takie auto?

Pewnie jakiemuś bogatemu gogusiowi z Milleville zabrakło paliwa, jak przejeżdżał przez naszą dziurę — śmieję się w duchu szyderczo — ma szczęście, że to spokojna okolica i nikt mu go nie rozkradnie co do jednej śrubki — śmieję się wciąż i idę pod prysznic, a samochód wyparowuje mi z głowy.

Chcę odbijać Twoje światłoOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz