Ostatnio robiłam sobie powtórki z filmów Marvela. Szczerze mówiąc nie obejrzałam wszystkich. Właściwie przypomniałam sobie tylko te z fazy pierwszej. I trochę żałuję, bo są filmy, których nie widziałam wcale (wstyd!). Odwlekałam to jednak tak długo jak tylko dawałam radę ale pokusa, żeby obejrzeć Endgame była za silna.
Avengers: Endgame chyba nie trzeba nikomu przedstawiać. Chyba, że ktoś ukrywał się pod stosem kamyczków i odcinał od świata zewnętrznego... albo coś innego. Mimo wszystko spróbuję nakreślić. Endgame jest Wielkim Finałem 11 lat filmów Marvela. Finałem, który miał spiąć wszystko, co do tej pory było (Może nie wszystko, bo tylko oficjalne, jeśli dobrze liczę, dwadzieścia jeden filmów + one shoty, ale nadal to kawał kina superbohaterskiego). Finałem, który miał zakończyć pewną erę. Czy się spisał?
Moim zdaniem? Zdecydowanie. Nie ukrywam, że nie jest to najlepszy film, jaki w życiu widziałam. Nie zmienił mojego światopoglądu. Nie wskrześił mojego żółwia. Ale dzięki niemu przeżyłam emocje bohaterów, których znałam długo, krócej, albo nawet wcale. Zobaczyłam, że na pewien sposób byłam i nadal jestem do nich przywiązana. Zobaczyłam jaką drogę przeszli, jak się zmienili, kim się stali. To wszystko w jednym filmie. Oczywiście nie miałoby to racji bytu bez całej reszty, bez sentymentu, który gdzieś się tlił. Jako osobny film Endgame nic nie znaczy, ale jako zwieńczenie pewnego okresu jest niesamowitą przygodą.
A teraz uwaga, bo nie obiecuję, że nie wyrwą mi się SPOILERY. Muszę przyznać, że nawet zamierzam wyrzucić z siebie co nieco. Więc jeżeli ktoś nie widział, a chciałby - niech zatrzyma się tutaj, bo za chwilę odwrotu nie będzie. Jeżeli ktoś nie widział, ale uważa, że spoilery mu nie straszne - niech nie czyta, nie radzę. Sama jestem osobą, której raczej opowiedzenie całej fabuły i szczególików nie przynosiło szkody, ale w tym jednym przypadku ceniłam to, czego mi nie powiedziano i troszkę ubolewałam nad tym, czego się dowiedziałam.
***
A więc...
Jestem świeżo po obejrzeniu i mam jedną rzecz do wykrzyczenia. Oddajcie mi Czarną Wdowę! Czemużeście ją uśmiercili! I want my Natasha back! Kiedy biła się z facetem od łuku to mówiłam do siebie "Nie. Nie możecie mi tego zrobić.". I tak, wiem jak się nazywa Hawkeye, ale to pokazuje jaki mam stosunek do niego. I nie obchodzi mnie to, że ma rodzinę a biedna Nat nie, więc szczęśliwiej będzie wtedy, kiedy zabijemy Wdowę. Po prostu nie. I tak, wiem, że zrobili to specjalnie, bo wtedy bardziej docenimy jej poświęcenie, odczujemy jej śmierć, będzie ona dla nas ciosem, podobnie jak dla bohatarów w filmie. I tak, wiem, że prawdopodobnie za jakieś milion wieków (hiperbola!) ją wskrzeszą, bo przecież Marvel słynie ze wskrzeszania postaci (przynajmniej w komiksach). Ale ja się na to nie zgadzam i tyle!
Z kolejnych nie pozytywnych (ale broń Boże nie uwłaczających filmowi!) myśli, boli mnie to jak zakończyli wątek kapitana. Znaczy była to słodko-gorzka orenżada, prawda. Tylko mogli zdecydować się na jedno, albo na drugie. Nic nie mówimy, albo pokazujemy co się wydarzyło. Gdyby ostatnią sceną była scena z obrączką? Super! Ale gdyby kapitan nie powiedział "No wiesz stary, zostawię to wszystko dla siebie, ale chodź, pokażemy widzom, żeby nie było wątpliwości" to wszystko byłoby w porządku! A może tak na prawdę wkurzam się, bo kapitan oddał swoją tarczę? Kto wie?!
Teraz jednak można przejść do najważniejszego (wcale nie!) wątku, czyli postaci Thora. Sprzeczam się ze sobą, że najważniejszego, bo dla mnie cała przygoda z Marvelem zaczęła się właśnie od tej Asgardzkiej kluchy. Jak ładnie zrobili mu maskę, która prześwituje pijackim smutkiem. Uwielbiam te fragmenty. Zastanawiam się, czy to już ten stan zaślepienia miłością do Gromowładnego, że każda scena z nim winduje się do jednej z lepszych. Nie bacząc na to śmiem twierdzić, że pięknie pokazali załamanie się boga, izolację i udawanie przed sobą i innymi, że wszystko jest dobrze, chociaż każdy wie, że tak nie jest. Zachwyciłam się kolejną nitką w sznurze porozumienia z Rocketem. Moją twarz zdobił uśmiech, gdy łkałam jak bóbr przy scenie pożegnania Thora z Freią. Doświadczyłam zadziwiającego uczucia spełnienia, kiedy syn Odyna przekazał władze w inne ręcę mówiąc, że pragnie być tym, kim jest. Przeżyłam nawet scenę utarczki z Quillem z myślą, że jeżeli Thor będzie chociaż przez nanosekundę w odlegle zbliżających się trzecich Strażnikach Galaktyki to nieważne co się stanie wcisnę Marvelowi (Marvelu?) całą swoją gotówkę, żeby obejrzeć tego więcej. A nie spodziewałabym się tego (Ba! Byłam nawet sceptycznie nastawiona do tej relacji) po Infinity War.
Kończąc, bo słów przybywa, a zaraz przekroczę tą magiczną liczbę słów, po której nikt już nie będzie tego czytał (może i słusznie, chociaż doceniam jeśli jakaś miła istotka się nie zgodzi)...
Film był zacny. Jeżeli byliście w kinie nie trzeba wam tego mówić. Jeżeli jesteście z przyszłości i właśnie wykonaliście podróż w czasie (wink) i widzieliście, to też się ze mną zgodzicie (chyba). A jeżeli jesteście z jeszcze dalszej przyszłości i nie wiedzieliście, że coś takiego istnieje, i możecie to sobie obejrzeć razem z poprzedzającymi filmami - zróbcie to.
Mam ogromną ochotę postawić temu filmu (błąd zamierzony) pięć na pięć kółeczek aprobaty. Rezerwuję jednak piątki na dzieła wyjątkowe, ponadczasowe i takie, które pewnie nie istnieją. Nie mogę jednak dać czwórki, bo byłoby to szalenie niesprawiedliwe. Łamię więc swoją niepisaną zasadę, że skala jest pięciostopniowa, pięć cyfrą świętą i nie istnieje nic poza kółeczkiem (Łamię zasady już w drugim poście... świetnie mi idzie...). Jest więc to co jest, a mianowicie.
Ocena: ●●●●●●●●●○ + ❤ (9/10 kółeczek aprobaty + specjalne serducho)