Czyli: meh
To będzie raczej jedna z krótszych recenzji, bo trochę szkoda mi strzępić język na analizowanie tak miałkiego filmu.
Zacznę od tego, że absolutnie nie jestem w najmniejszym stopniu emocjonalnie związana z tą marką, więc nie miałam żadnych oczekiwań. W sumie zwiastuny mi się podobały, Tessa i Chris są duetem idealnym, więc chciałam tylko porządnego popcorniaczka, który dostarczy mi sporo rozrywki w klimatyzowanej sali, gdy na dworze skwar. To nigdy nie miała być produkcja, która zmieni moje życie, a raczej na poziomie Kong: Skull Island, gdzie pośmieje się szczerze, patrząc na ładnych ludzi.
W sumie w marce MIB nadal tkwi potencjał, Marvel pokazał, że można robić dobre gatunkowe komedie z elementami kosmicznymi, tylko trzeba mieć na nie pomysł.
A w tym projekcie pomysłu zabrakło.
W sumie zabrakło absolutnie wszystkiego.
Nie będę streszczać fabuły, bo cała jest w zwiastunach i nie dostaniecie nic nowego, właściwie zwiastuny były o niebo lepsze niż ta produkcja. Cała intryga tego filmu jest jasna od pierwszych pięciu minut, dziury fabularne są głębokie jak rów mariański, a chemia, którą mają aktorzy, nie istnieje na ekranie.
Na początku, jak śledzimy Molly i to, jak trafia ona do MIB to chyba jedyny dobry wątek tego filmu, zwłaszcza że jest tam też Emma Thompson (problem za dobrych aktorów na ten scenariusz), którą uwielbiam. Później, gdy akcja zaczyna skakać po świecie nie dzieje się właściwie nic sensownego. Działania naszych protagonistów pozbawione są sensu, a ich wielka misja kończąca się sukcesem, mogła zostać rozwiązania w pięć minut, gdyby M z kimś porozmawiała.
Jednak rozmowy też nie są mocną stroną tej produkcji, bo dialogi po prostu nie śmieszą. Właściwie nic w tym filmie mnie nie śmieszyło, poza malutkim cameo głosowe, które ma Kumail Nanjiani jako Pawny. Reszta się kompletnie nie klei.
A na etapie, w którym twórcy zaczęli nam delikatnie sugerować uczucia, jakie mogą się rodzić między naszymi bohaterami, byłam już tak znudzona, że zaczęłam przeglądać Instagram Tessy w poszukiwaniu jakiegoś lepszego kontentu (byliśmy na sali niemal sami, a była niedziela wczesnym popołudniem).
Bohaterowie są płascy, nijacy i napisani w trzech zdaniach. Jasne, miło się patrzy na Hemswortha, ale wszyscy wiemy, że on ma dużo większy potencjał. Agent H jest kalką Thora z pierwszego filmu, tym pewnym siebie, zadufanym kretynem, który musi dostać nauczkę, ale nie można mu odmówić kompetencji w pewnych dziedzinach. Agentka M jest już odrobinę lepsza, ale nadal nie ma za grosz charakteru aktorki, którą wciela się w jej postać, a to wielkie marnotrawstwo.
Drugi plan to Liam Neeson, który też tłucze tę samą rolę co chyba wszędzie i jak zawsze nie przekonuje mnie w najmniejszym stopniu. Jest też cudowna Rebecca Ferguson w niewielkiej roli, ale i tak głównie będziecie patrzeć na jej tandetną perukę (serio, z chin zamówiłam lepszą, niż miała ona w wysokobudżetowej produkcji).
Jak wspomniałam Tessa i Chris mają chemie i właśnie to najbardziej ciągnęło mnie do tego filmu, dużo lepiej sprzedali mi go aktorzy na swoich Instagramach niż późniejsze materiały promocyjne, które i tak były w miarę chociaż udane. Potencjał tej pary jest całkowicie niewykorzystany, gdy mają do grania tak niewiele i to chyba zawiodło mnie najbardziej.
A no i jeszcze jeden trop spowodował, że zaliczyłam mocny facepalm — twórcy próbują nam tu sprzedać jakiś romans, a może jednak nie, ale w sumie to tak, romans. Serio, ten scenariusz przeleżał chyba dobre piętnaście lat w szufladzie, bo ktoś tu mocno odfrunął. Drodzy Panowie scenarzyści, proszę wyjść z piwnicy i zobaczyć, że czasy się zmieniły i bohaterki filmów z dużym budżetem nie muszą zakochać się w pierwszym facecie, z którym przyjdzie im pracować w duecie. Nawet jak wygląda on jak Chris Hemswort.
Właście patrząc na twórców to właśnie mam takie wrażenie, że przespali oni ostatnie dziesięć lat.
Film nie zawodzi za to wizualnie widać, że kosztował małą fortunę, ale niestety nie zwróci się absolutnie, patrząc na to, że w USA The Secret Life of Pets 2 ma teraz lepsze wyniki niż wielka produkcja z dużymi nazwiskami. Jednak akurat o warstwę wizualną się nie bałam, bo jednak nakręcił to człowiek od The Fate of the Furious, więc ma oko. Szkoda, że zabrało fabuły.
Czy w ogóle moim zdaniem warto ten film zobaczyć? Jak macie Cinema City Unlimited to możecie się przejść, klimatyzowana sala zawsze spoko w takie gorączki. Jednak jeśli nie, to nie polecam wydawać kasy na bilet, lepiej poczekać aż za pół roku film skończy na jakimś HBO GO.
Podsumowując jest mi niezwykle przykro, że wyszło jak wyszło, bo produkcja miała ogromny niewykorzystany potencjał i trochę jej kibicowałam.
CZYTASZ
totalnie nieobiektywnie
RandomNie mam życia - mam popkulturę. Więc piszę subiektywne recenzje filmów, seriali, sztuk teatralnych a czasem i długie lewackie ranty. Zapraszam serdecznie. 🎥 Praca została nagrodzona w konkursie literackim "Splątane Nici 2019" organizowanym przez @g...