Intryga w barze

10 0 0
                                    

Siedzieliśmy w salonie, małego letniskowego domku. Panował w nim półmrok, bowiem jedno tylko światło udawało słońce – lampka na stole. Nasze oczy nie cierpiały, dzięki zielonemu kloszowi nad żarówką. Mogliśmy oddać się naszej ulubionej rozrywce. Grze w pokera. Co prawda w ten dzień, nie szło mi jakoś najlepiej, ale wolałbym srogo przegrać niż widzieć to, co widziałem.

Przy stole oprócz mnie, osobami dzierżącymi karty byli Edmund i Antoni. Dla mnie jednak nazywają się Chudy i Bania.

Stół przy którym graliśmy powstał z dębu. Zakryliśmy jego piękno naszą zieloną płachtą. Chcieliśmy imitować aurę kasyna. Dlatego też każdy zegar w pokoju został ściągnięty.

Tego dnia nie mieliśmy przy sobie dużo pieniędzy. Zabawa nie dawała tyle satysfakcji, gdyż w przedostatni dzień wypoczynku, spłukaliśmy się przez „barowe wypady".

Nie żałuje wydanych pieniędzy w te dni. Dzięki nim bawiłem się w najlepsze i mogłem obserwować różne akcje barowe. Raz zdarzyło się, że pewien krępy mężczyzna po czterdziestce, uderzył prosto w nos syna swojego kolegi. Z tego co słyszałem, syn posuwał córkę owego czterdziestolatka „dla zabawy" na imprezie. I powiedział to, z lekka podchmielony, jej ojcu. Powiedział mu, że tylko się zabawił i niech nie robi sobie nadziei, na tak wspaniałego zięcia. Ojciec młodej damy najpierw zbladł, a potem potrząsnął lekko głową, chcąc odpędzić te słowa od siebie. Na początku nie dał wiary w „alkoholowe prawdy" znajomego. Powiedział coś w stylu, „ możesz powtórzyć, bo zatkało mi uszy przez chwilę". Chłopak nie zdążył nawet dokończyć zdania. W połowie słowa „zabawa" już leżał na ziemi, a z nosa sączyła mu się obficie szkarłatna krew. Nokaut. Poleciało co prawda jeszcze kilka gróźb i wyzwisk, ale chociaż reszta kości pozostała na miejscu. Odnoszę wrażenie, że ich przyjaźń zawisła na włosku. Może już się pogodzili, może nie. Nie mam pojęcia.

Tak więc, grając groszami, zaczęliśmy partyjkę pokera. Chudy postawił wszystko na pierwszą turę, pewny wygranej. Rzadko to robił. Właściwie nigdy jeszcze się nie zdarzyło, żeby wyłożył wszystko na stół. Z resztą mało kto tak robi. Bania postawił ledwie dwa złote. Czyli jedną dziesiątą, oszałamiającej sumy jaką wtedy posiadaliśmy, dwudziestu złotych. Grał jak zwykle, badał nas swoimi błękitnymi oczyma, wstrząsając naszymi duszami. Potrafił zobaczyć jakie karty trzymane są w ręce oponenta, za pomocą jego mimiki twarzy. Obłędne.

Wiele razy mówiłem mu, że ma ponadprzeciętne zdolności i powinien brać udział w światowych turniejach. On jednak powiedział, że my rzucamy mu większe wyzwanie, od domniemanych potęg pokerowych. Gryzło się to z prawdą, ale pokazywało jak byliśmy zżyci. Wiele lat już minęło, odkąd pierwszy raz zasiedliśmy u Chudego w domu, szukając wieczornego zajęcia. Chudy wyciągnął z szuflady karty i zapytał „w co gramy?". To zdanie od tamtej pory rozpoczyna nasz każdy wieczór, lecz już nie odpowiadamy, że „w pokera".

Inna gra karciana dla nas nie istnieje. W ogóle każda inna gra mogłaby przestać istnieć. Poker ukazuje nasz spryt i czucie emocji. Jest szukaniem uczuć przy stole. Szczęścia, trwogi, smutku, wściekłości, zazdrości... I tak dalej. Cała paleta barwnych uczuć.

Bania spojrzał mi głęboko w oczy i zdziwił się. Uniósł niemal niewidocznie w górę brwi, a przez jego czoło przesunęło się kilka węgorzy. Wiedział już jaką petardę mam w dłoniach. Trzymałem karetę, miałem sporo szans na wygraną.

Obawiałem się jedynie, niezachwianego rzucenia na stół całej sumy, przez Chudego. On też miał petardę w tej turze. Pytanie, czy to na co patrzy, pokona karetę z czterech królów. Cień uśmiechu nie schodził z jego ust.

Moje pięć złotych, mogło ode mnie uciec. Rzuciłem za dużo. Błąd.

„Co macie przyjaciele?". Zapytał, pewny siebie Chudy. Pokazaliśmy karty. Bania miał dwie pary, dwie damy i dwa walety. Ja trzymałem moją potężną karetę. Mój wzrok skupił się tylko i wyłącznie na kartach Chudego. „Pokaż mi swoją petardę". Pomyślałem. I moim oczom ukazała się kareta. Wypuściłem powietrze z ulgą, jak mały balonik, który traci resztki powietrza. To była kareta z waletów. Krótko mówiąc, wygrałem. Dwadzieścia siedem złotych wpadło do mojego portfela.

Jednak na tym moje szczęście się skończyło. Bania ostatecznie rozgromił stół i resztki naszych pieniędzy prysnęły.

Zwinęliśmy zieloną płachtę i na stół zawitało sycylijskie wino. Rozmawialiśmy o naszym wypadzie do baru. Zapytałem czy pamiętają tego faceta, który zdzielił w nos, wygadanego chłopaka. Chudy, owego czterdziestolatka, obezwładnił wraz z ojcem poszkodowanego. Mówił, że „ciężko złapać coś tak dużego i mokrego. Sam nie dałbym mu rady, chłop zmiótłby mnie, jak mrówkę z ramienia." Wyczułem nutkę przerażenia w oczach i głosie Chudego. Jedyną osobą, której się bał, był jego nieżyjący już ojciec. Z postury podobny do barowego boksera. Lecz wyraz twarzy różnił obie te osoby. Z twarzy ojca Edmunda biła szlachetność, oddanie się zasadom, pewność siebie, a przede wszystkim spokój i opanowanie. Z pewnością nie pochwaliłby zagrania Chudego, z początku wieczoru. Natomiast twarz barowego boksera (spodobało nam się to określenie) wyrażała czystą furię. Ustaliliśmy, że każdy z nas wpadłby w furię po takim oświadczeniu. Nawet Bania nie byłby w stanie opanować emocji, jak sam stwierdził. Problem w tym, że na twarzy boksera, nie było hamulców. Wyrażała chęć mordu, a z pewnością coś więcej niż zwykłe uniesienie. Bania nazwał jego twarz jako „głodny lew, odciągany od świeżo upolowanej antylopy". Instynkt Bani nigdy nie zawodził. Tym razem oznaczało to, że wkrótce mogło dojść do nieszczęścia. Nikt nie lubi uczucia głodu, a z pewnością lew, mający na wyciągnięcie łapy antylopę.

Rozmowa toczyła się dalej. Zeszła na błahe tematy i urwała się, gdy wino niespodziewanie się skończyło. Poszliśmy wypocząć przed ostatnim dniem urlopu.

Nazajutrz wybrałem się nad rzekę. W radiu mówili coś o zaginięciu chłopaka z miasta w którym byliśmy. Pomyślałem od razu o ofierze barowego boksera. Ale wmawiałem sobie, że może jakiś chłopak po prostu zabłądził. Dzień, dwa, może kilka godzin i się znajdzie. Dotarłem nad rzekę. Słońce nie przebijało się przez liściasty baldachim, dzięki czemu chłód koił moje ciało.

Wziąłem lornetkę do rąk i zacząłem oglądać krajobraz i ptactwo. Nie wiem ile czasu minęło mi na błogim obserwowaniu. Gdy chwytam lornetkę czas jakby przyspiesza, a ja żałuje tego, że późna godzina zmusza mnie do powrotu.

Obserwowałem spływający kaskadą strumyk. Wił się po skałach niczym wąż, co zabierało mnie na chwilę, do prawdziwej dżungli. Kilka metrów od „małego wodospadu" zobaczyłem coś ciekawego. Jakaś postać, poruszała się zwinnie, jak na swoje gabaryty, po lesie. Niosła coś w worku. Okazało się , że wyrzucała śmieci do lasu. Nieładnie. Uciekłem z lasu.  

You've reached the end of published parts.

⏰ Last updated: Jun 27, 2019 ⏰

Add this story to your Library to get notified about new parts!

PokerWhere stories live. Discover now