Waszyngton

694 25 2
                                    

Fałszywy paszport palił mnie w rękach. Nie wiedziałam, gdzie mam go schować. Farba do włosów, soczewki kontaktowe, to wszystko było proste. Ale paszport? Jeśli ktokolwiek na lotnisku go znajdzie, nie tylko wszystko weźmie w łeb, ale też Jake z miejsca rozwiąże moje problemy. Po prostu mnie zabije.

W końcu postanowiłam zabrać ze sobą kilka książek i gazet różnej wielkości, między które wsadziłam ten paszport Barbry Juanity Hidalgo.

Wciąż nie mogłam uwierzyć, że naprawdę to robię.

Spakowałam wszystko w małą walizkę. Planowałam jednak nadać ją jako bagaż rejestrowany. Wydawało mi się, że dzięki temu zwiększę swoje szanse. Wykorzystałam też wiedzę, którą nabyłam przypadkowo od Ducha, odnośnie banków offshore'owych. Miałam zamiar założyć w Waszyngtonie kilka takich kont. Nie gwarantowały pełnej anonimowości, ale, przy odrobinie szczęścia, mogłam liczyć na to, że ani Jake ani Dylan szybko nie trafią na końcową transakcję. A to i tak nie była najbardziej szalona część mojego planu.

Spieszyłam się. Nie chciałam, żeby David zdążył wrócić do mieszkania. Nie chciałam żadnych pożegnań. Obietnic. Niczego. Miałam świadomość, że ja już nie wrócę. Nie chciałam też, żeby cokolwiek wiedział. Żadnych informacji. Żadnych prób kontaktu. Nic. Jeśli miało się udać, musiałam całkowicie odciąć się od wszystkiego. I wszystkich.

Długie westchnienie wyrwało się z moich ust.

Kiedy jechałam na lotnisko, serce waliło mi jak szalone. Miałam wrażenie, że wszyscy na mnie patrzą i wszystko wiedzą. Gdyby na odprawie albo kontroli bezpieczeństwa mierzono ciśnienie, na bank byłabym pierwszą podejrzaną o przemyt stulecia czy coś równie spektakularnego.

Kiedy nadawała swój bagaż, ręka mi zadrżała. Ponownie ciężko westchnęłam.

- Wszystko w porządku? - zapytała obsługująca mnie kobieta

- Tak - postarałam się przywołać na twarz coś na kształt uśmiechu - Boję się latać - dodałam wyjaśniająco

Po nadaniu bagażu, poszłam do toalety. Stanęłam przed lustrem.

Opanuj się - nakazałam patrzącej na mnie postaci

Przemyłam twarz zimną wodą. Chwilę wpatrywałam się, jak wąski strumień znika w odpływie umywalki. Zamknęłam oczy. Po minucie, może dwóch, podniosłam głowę i powieki, ponownie spoglądając na swoje odbicie.

Dam. Sobie. Radę.

Poprawiłam makijaż i wyszłam z łazienki. Wszystko szło gładko aż do strefy bezcłowej. Tam bowiem znalazł mnie Jake.

- Tylko nic nie kombinuj - powiedział, zamiast zwyczajowego "Dzień dobry" czy czegoś w tym stylu

Spróbowałam rzucić mu sceptyczne spojrzenie.

- Odpuść, Jake. Chcę tylko zobaczyć mamę.

- Mhm. Prawie Ci uwierzyłem - roześmiał się w odpowiedzi

W samolocie było już tylko gorzej. Nie mam pojęcia jak to załatwił, ale mieliśmy miejsca obok siebie.

- Ostatni raz leciałem do Waszyngtonu z Twoją matką.

- Nie musisz zabawiać mnie rozmową.

- Ale to bardzo przyjemne wspomnienia, wiesz?

Chciało mi się wymiotować. Strach znowu przejmował nade mną kontrolę i w tej chwili byłam skłonna faktycznie polecieć do tego Waszyngtonu, spotkać się z mamą i grzecznie wrócić.

- Boję się latać - posłużyłam się ponownie tym samym kłamstwem

Jake lekko zmarszczył brwi, jednocześnie uważnie mi się przyglądając. Musiałam wyglądać nieszczególnie, co sprawiło, że najwyraźniej mi uwierzył, bo nie drążył tematu.

Luca. (Zakończone. Będzie korekta)Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz