Czyli: oczami dziecka świat jest jeszcze dziwniejszy.
W ostatnich dniach dość mocno siedzę w klimatach nowozelandzkich i przy czytaniu któregoś z kolei opracowania ich kinematografii natknęłam się na piękne określenie "Kiwi Humor". I do tej pory, jak nie wiedziałam jakimi słowami opisywać ten dziwaczny i specyficzny sposób dowcipu, tak już teraz mam i jest on niezwykle trafny.
Zaczęłam bowiem zagłębiać się w nieznane mi do tej pory rzeczy, które wyszły spod ręki mojego ulubionego reżysera. Obecnie poza krótkimi metrażami został mi już tylko "Eagle vs Shark", a ponieważ jest tam Jemaine Clement i jest to film o nieudacznikach życiowych, to spodziewam się mojego filmu roku.
Jednak zanim do tego dojdziemy, dziś powiem wam o innej produkcji Tai-uk-kah What-ever (wybaczcie, ale promocja Jojo Rabbit weszła mi za mocno).
Boy jest w filmem z dwutysiącznego dziesiątego i drugim pełnym metrażem, który został przez niego napisany i wyreżyserowany. Co jak na fakt, że dostał nie tylko nominację na Sundance Film Festival, to jeszcze zgarnął statuetkę w Berlinie, jest całkiem imponujące. A właściwie jest ogromnym sukcesem.
I to w pełni zasłużonym.
Jednak zacznijmy od tego, o czym w ogóle jest to produkcja. Akcja osadzona jest w latach osiemdziesiątych w zabitej dechami dziurze na wybrzeżu Nowej Zelandii, a naszymi bohateremu są tytułowy czternastoletni Boy i jego młodszy brat Rocky. Chłopcy wychowani są przez babcie razem ze swoim niezwykle licznym kuzynostwem, ich matka zmarła przy porodzie młodszego z braci, a ojciec siedzi w pace. Więc już od razu rysuje nam się nie tylko wizja klepania wiecznej biedy, braku perspektyw i przede wszystkim radzeniem sobie z tymi okolicznościami. A orężem naszych bohaterów jest przede wszystkim wyobraźnia.
Boy ma wielkie wyobrażenia dotyczące swojego taty, którego pamięta z czasów wczesnego dzieciństwa, a jak wiemy, wtedy nasza percepcja działa dość wybiórczo. Więc ochoczo opowiada on wszystkim o tym, jak to jego ojciec jest dzielnym żołnierzem, uratował ich matkę przed utonięciem i... no jest niemal superbohaterem.
Tylko że nie.
I kiedy Alamein pojawia się w końcu w domu, wszyscy widzimy, że jest on przede wszystkim wielkim nieudacznikiem. Widzimy to wszyscy poza naszym małym protagonistą, który nadal będzie widział w nim uosobienie wszystkich marzeń i dopiero z czasem, krok za krokiem będziemy świadkami pękania tej fasady.
Boy jest pozornie filmem totalnie przezabawnym, przynajmniej jeśli chwyta was ten Kiwi Humor, bo jak nie, to będzie wam dość pod górkę. Dowcip jest absolutnie absurdalny, niektóre sceny są przeciągnięte niemal do maksimum, że aż ocierają się o cringe, ale Waititi jest mistrzem w swoim fachu i tu daje tego doskonały popis.
To produkcja zarazem niezwykle dramatyczna w niektórych tonach, bo my jako widzowie od razu widzimy wszystkie większe i mniejsze brudy świata, w którym żyją chłopcy i ich przyjaciele. Nawet jak oni jeszcze nie zdają sobie z nich sprawy. Jesteśmy biernymi widzami narastania spirali koszmarnych zbiegów okoliczności, które wynikają głównie z tej dziecięcej potrzeby akceptacji w oczach swojego rodzica.
Taika osiąga w tym filmie mistrzostwo wyważenego dramatu, który przetkany jest jego dziwacznym humorem, ale przede wszystkim imponuje mi swoją reżyserią. Nie jest łatwo stworzyć film z taką ilością dziecięcych debiutantów, którzy wypadną tak wiarygodnie. Wiarygodnie w ramach swojego przerysowanego klimatu oczywiście. Wszystkie dzieciaki wypadają naprawdę super i kupują nas swoją szczerością.
Oczywiście sam Waititi swoim stałym zwyczajem musiał obsadzić się we własnym filmie i napisać sobie świetną postać. Na początku Alamein jest tym elementem komediowym, właściwie kompletną parodią, gdy próbuje zgrywać wielkiego gangstera, a kończy na wymyślaniu sobie ksywek i paleniu zioła. Tylko że tak jak w całym filmie z czasem pozory się zacierają i coraz bardziej rozumiemy, że jest on, tak samo samotny i zagubiony po śmierci żony, jak jego synowie.
To przede wszystkim doskonały film o dorastaniu i to nie tylko głównego bohatera, ale przede wszystkim jego ojca, który jest na drugim planie. To historia o dojrzewaniu nie tylko w oczywistym znaczeniu, ale o dorastaniu do pewnych ról, w jakich stawia nas rzeczywistość. A także o radzeniu sobie ze stratą tak niepojętą dla dorosłych, że co dopiero dla dzieci
Osobiście oglądając wszystkie zajawki i gify z tej produkcji, spodziewałam się czegoś równie zabawnego, jak What We Do in the Shadows i trochę się zaskoczyłam. Głównie tym, jak wiele nieprzyjemnych emocji wzbudził we mnie Boy.
Nie, nieprzyjemnych w sensie, że nie podobał mi się ten film. Podobał mi się tak mocno, jak to tylko możliwe, ale jest on niewygodny i trzymający mocno za gardło przed dobre kilka godzin po seansie. Głównie przez to, o czym napisałam w pierwszych słowach.
Przez to, że oczami dziecka wszystko, co najbardziej dramatyczne może mieć zupełnie inny wydźwięk.
Ja dzieckiem nie jestem już od dawna i dlatego dla mnie w o wiele większym stopniu jest to dramat niż komedia. Choć na początku śmiałam się cholernie.
Ach, no i na razie jest to moim zdaniem absolutnie najlepsza rola Taiki, w jakiej go widziałam. A przez przypadek zaczęłam oglądać nowozelandzki sitcom o męskim striptizie, w którym gra, więc nie mam do siebie szacunku za grosz.
Możecie się też spodziewać przeglądu recenzji jego filmów, bo zanosi się, że powtórzę wszystkie w najbliższym czasie.
CZYTASZ
totalnie nieobiektywnie
RandomNie mam życia - mam popkulturę. Więc piszę subiektywne recenzje filmów, seriali, sztuk teatralnych a czasem i długie lewackie ranty. Zapraszam serdecznie. 🎥 Praca została nagrodzona w konkursie literackim "Splątane Nici 2019" organizowanym przez @g...