Czyli: Jim Jarmush w końcu zarzucił smakujące mi narkotyki.
Kino arthouse'owe to nie jest kino mojej strefy komfortu. Zazwyczaj większość filmów z tego nurtu po prostu mi nie siada, nie rozumiem ich fenomenu i mam ogromny problem, by się w nie wczuć. Dlatego żaden ze mnie prawdziwy filmoznawca, bo umarłabym, jakby ktoś zafundował mi maraton filmów Malicka, czy co gorsze kolejne dzieło, które stworzył Aronofsky.
Jednak każdy taki twórca wypuszcza jeden film, który do mnie trafia. Jeśli wspomniany Aronofsky to jego kapitalne Black Swan, czy obejrzane w dobrym momencie życia Requiem for a Dream. W zeszłym roku Lanthimos dał mi kapitalne The Favourite, które kocham jak dzika za koncert trzech ukochanych przeze mnie aktorek i które, jak zgodnie stwierdzili krytycy, jest najbardziej przystępnym jego filmem.
No i jest jeszcze Jarmusch...
Nie znoszę jego filmów. Przez Only Lovers Left Alive, próbowałam przebrnąć trzy razy i nawet jeden z najpiękniejszych duetów aktorskich, jaki widziałam, mi w tym nie pomógł. Przebrnęłam za to przez Patersona, który jest absolutnie najnudniejszym i najbardziej o niczym filmem, jaki widziałam w całym moim życiu. Moja przyjaciółka zasnęła w kinie i ten film był tak nudny, że nawet jej nie obudziłam, bo nie chciałam, by cierpiała ze mną (przy ostatnim Hellboy'u nie miałam już tyle serca).
Dlaczego w ogóle poszłam na Patersona? Dlatego, że tkwię w bardzo toksycznym związku z Adamem Driverem, właściwie nie wiem, czy to nie syndrom stockholmski, bo oglądam wszystkie jego filmy, mimo że w większości przypadków cierpię katuszę.
Tym razem jednak dałam się bardzo pozytywnie zaskoczyć.
Moi znajomi jarali się zwiastunem tego filmu z niezrozumiałą dla mnie ekscytacją, gdy ja siedziałam i powtarzałam im: ej, to Jarmush, coś pójdzie nie tak. Okazało się, że nie tak poszło wiele rzeczy, na przykład to, że film średnio podoba się komukolwiek poza mną.
Przysięgam, bawiłam się w kinie po prostu przepysznie. Może dlatego, że nie oglądam filmów o zombie, więc naśmiewanie się z pewnych konwencji tutaj wcale nie było dla mnie oklepane. Wiadomo, im mniej filmów oglądasz, tym mniejsze masz porównanie, a ja mam dość znikome przez moją niechęć do horrorów wszelakich. To horror w żadnym wypadku nie jest, to raczej dość dziwnie skrojona satyra, nagrywającą się mocno ze wszystkich podstawowych tropów gatunkowych.
Mamy więc grupę nastolatków, mamy dziwną outsiderkę, która okaże się wspaniałym zabójcą potworów, mamy typowego rednecka, którego nikomu nie szkoda i mamy naszych głównych bohaterów, czyli trójkę policjantów.
Duet Driver — Murray na ekranie ogląda się fenomenalnie. Panowie mają cholerną chemię i ich wszystkie dialogi są idealnie wygrane komediowo. Połączenie ich w jednej produkcji wyszło reżyserowi naprawdę genialnie, ale co by nie mówić, Jarmusch ma rękę do obsady.
Jak wspomniałam, kocham Adama niezwykle mocną miłością od czasu jego dość mocno specyficznego bohatera w serialu Girls i jest to miłość, która nie mija. Podziwiam go za jego podejście do kariery i wyborów zawodowych, to w końcu chłopak, który zagrał u takiej ilości wielkich reżyserów, że niezależnie jakie to były filmy moim zdaniem, w szerokim pojęciu to ogromny sukces. Już nie mówiąc o Star Wars, bo Kylo to jedna z lepiej napisanych postaci w tej franczyzie. Podoba mi się też to, jak chowa swoją prywatność i cóż, nadal będę chodzić na jego wszystkie filmy. Jakie by one nie były.
Tym, co jednak trzymało mnie przy tym filmie od samego początku to humor.
Niedawno pisałam o tym, czym jest dla mnie Kiwi Humor, to tutaj może nie jest on Kiwi, ale sama konwencja przywoływała mi na myśl moje najukochańsze What We Do in the Shadows. Od samego początku musimy zaakceptować oderwanie od rzeczywistości większe niż w klasycznych horrorach i przygotować się na to, że spirala absurdu dopiero będzie się nakręcać.
Niektóre żarty są przeciągnięte do granic możliwości, a powracające przez cały film teksty i motywy, jeśli nie rozbawią nas na początku, to już raczej możemy wyjść z kina. Ja nie wyszłam, bo absolutnie kocham łamanie czwartej ściany, które następuje już w pierwszych pięciu minutach i pod koniec dostałam jego obłędne zwieńczenie.
Podobnie jest z postacią Tildy Swinton, która gra tutaj na tak przerysowanych nutach, jak chyba nigdy do tej pory. Poza tym to Tilda. Jej wolno. Ona jest najlepsza na świecie.
Ogólnie to wybrałam się na ten film w środę, więc miałam pełną salę i tak już po piętnastu minutach zaczęłam się śmiać z moim mężem z tego, ile osób przyszło tu na faktyczny film o zombie. I cóż, trochę osób wyszło w trakcie seansu, ale ja się nie dziwię. Jeśli nie byłabym przygotowana, na co się piszę, też mogłabym być zaskoczona.
Wiele osób zarzuca, że jest to film o niczym i to, że cała satyra jest poprowadzona nieumiejętnie. Tak jak zaznaczyłam na początku, nie jestem osobą, która widziała kilkanaście filmów naśmiewających się z filmów o zombie.
Więc dla mnie to było coś nowego i z chęcią skoczyłabym do kina jeszcze raz, a jak nie to w końcu mam jakiś film Jima Jarmuscha do którego będzie chciało mi się wracać. Kiedykolwiek.
CZYTASZ
totalnie nieobiektywnie
De TodoNie mam życia - mam popkulturę. Więc piszę subiektywne recenzje filmów, seriali, sztuk teatralnych a czasem i długie lewackie ranty. Zapraszam serdecznie. 🎥 Praca została nagrodzona w konkursie literackim "Splątane Nici 2019" organizowanym przez @g...