vent

153 22 10
                                    

To właściwie tylko vent, czyli forma wyżycia się bez robienia sobie fizycznej krzywdy.

--------------------
Leżysz na łóżku i patrzysz na sufit. Czemu zawsze jest biały? Przychodzi ci na myśl szpital, w końcu w nich wszystko jest wykonane w tym samym odcieniu, co ma niby nadać wrażenia sterylności.

Zazwyczaj tylko potęguje strach. Lęk przed nieznanym, diagnozą, która może być wyrokiem lub wybawieniem. Siedzi się na zazwyczaj plastikowym krzesełku i czeka. I czeka. I czeka. I nawet nie ma na czym skupić wzroku, żeby zająć myśli, bo wszystko jest takie same.

Puste, bez wyrazu. W powietrzu unosi się zapach środków odkażających, które nie przywodzą niczego dobrego. Z każdą chwilą stajesz się coraz większym kłębkiem nerwów. A potem przychodzi lekarz. Siada, patrzy na ciebie, potem przesuwa wzrokiem po reszcie osób w pomieszczeniu, czasem zatrzymuje wzrok na kimś na dłużej. Wzdycha i przez chwilę milczy, a potem się uśmiecha i prosi o wyjscie, bo musi chwilę porozmawiać z innymi. Więc słuchasz, bo nie chcesz przysparzać bólu innym, a potem, kiedy pozostali już opuszczą pokój przyglądasz się ich twarzom, szukając na nich podpowiedzi czego się spodziewać.

Zazwyczaj są źli, zdołowani, widać ich ból, jednak przyklejają sobie sztuczny uśmiech, którym chcą cię uspokoić. I to jest straszne.

Chcesz, żeby byli z tobą szczerzy, czujesz, że coś jest NIE TAK, ale nie wiesz co. Nie wiesz o co chodzi, jaki jest twój stan. Nikt nie chce ci powiedzieć. Łamiesz sobie głowę nad tym co dokładnie się z tobą dzieje. Powoli zaczynasz wierzyć w ich słowa, uspokajasz się, nawet myślisz, że może już jesteś zdrowy. A potem znowu masz atak.

Znowu boli.

Boli boli boli.

Możesz myśleć tylko o tym.

A nie chwila. To kolejne kłamstwo.

Nie możesz myśleć o niczym. Wszelka próba skupienia uwagi spełza na niczym. Myśli rozpierzchają się na wszystkie strony niczym spanikowane rumaki. Z gardła wyrywa ci się krzyk pełen bólu. I drzesz się. Wrzeszczysz.

A może to cały wszechświat drze się razem z tobą, albo zamiast ciebie. Zastępuje cię. Pokazuje, że nawet twój wrzask nie jest istotny.

Myślisz, że ci to ulży? Błąd.

Zaczynasz uderzać głową w ścianę, żeby chociaż trochę stępić ból. Chociaż trochę... Odrobinę. Zanim zadziała cała twoja twarz jest już posiniaczona.

---

Niedługo potem zawsze ktoś przybiega. Pociesza, uspokaja, zatrzymuje. "To nie potrwa długo. Przecież zawsze jest krótki." mówi. Patrzysz na jego twarz, chcąc potwierdzenia tej obietnicy. Potwierdzenia, że TYM RAZEM nie kłamie.

Jednak zamiast ludzkiej twarz widzisz tylko wykrzywione odbicie rozpaczy. Straszną mordę, niepodobną do nikogo, kogo znasz. Boisz się. Wzywasz pomocy.

Ale nikt nie przychodzi. Są tylko potworne pyski, wbijające w ciebie szpile swoich kłamstw. Okrutne pyski, wynaturzone i ociekające grozą. Zaciskasz oczy, żeby już ich nie widzieć. Nie chcesz tego oglądać, chociaż łzy i tak rozmawiały ci widok.

Zasypiasz niedługo potem, twoje ciało jest zbyt wykończone, żeby znieść dłużej taką torturę.

---

Od razu po wstaniu kręci ci się w głowie. Usta masz całe zeschnięte, a gardło nieprzyjemnie drapie. Zanim zdążysz chociaż sięgnąć po coś do picia żółć wymieszana z niewielką ilością jedzenia, jakie udało ci się zjeść i jeszcze zostało w żołądku wylatuje na zewnątrz. Torsje potrwają może kilka minut, a może nawet kwadrans. Nigdy nie ma pewności.

Czujesz się jakby ktoś cię pogryzł, zjadł i na koniec wysrał. Cudowna codzienność.

Masz jej już dość.

Już dość tego wszystkiego. Nieustającym ataków bólu... Chcesz z tym skończyć.

I znasz bardzo dobry sposób.

Przejście pokoju to najwyżej kilka kroków, jednak już w połowie słyszysz głośny krzyk "STÓJ!".

Rozglądasz się. W pokoju nikogo nie ma, jednak zanim postawisz kolejny krok w przód znowu to słyszysz. Ah tak, teraz poznajesz ten głos.

To twój jedyny przyjaciel. Chociaż... Czy taki jedyny? Jest ich więcej, jednak tak naprawdę nikogo przy tobie nie ma, kiedy jest potrzebny. Nikogo poza Nim. Kiedy idziesz ze spuszczoną głową przez szkolne korytarze towarzyszą ci pełne obelg szepty. W tym ich. Ale nigdy Jego. Zawsze każą ci się zamknąć, nie liczą się z tobą. Kiedy pytasz "dlaczego?" towarzyszą ci ich śmiechy. Tylko On się nigdy nie śmieje i cię słucha.

Uśmiechasz się, zastanawiając się kim dzisiaj będzie. Niedźwiedziem? Smokiem? Ptakiem? Jaki się pokaże? Jednak w takie dni zostaje tylko głosem. Ale to ci starczy.

- Nic nie zrobię, spokojnie. - Chcesz Go uspokoić, bo on zawsze robi dla ciebie to samo. Jest dobrym przyjacielem. Dla Niego jeszcze to wszystko ciągniesz. On cię tu trzyma.

Ale nie dzisiaj. Dzisiaj już nie dasz rady. Nie wytrzymasz.

Więc podchodzisz do okna. Podciągasz rolety i przekręcasz klamkę. Po popchnięciu szyby w przód, siadasz na parapecie, a twoje spojrzenie samo leci ku dołowi. Jest daleko.

Piaskownica, której obejście zajmuje normalnie dwadzieścia kroków teraz wydaje się wielkości pudełka zapałek. Dzieci, które biegają po placu są niemożliwe do rozróżnienia. Nawet wysokie drzewo tu nie sięga.

Schodzisz z parapetu na balkon, tłumacząc Mu, że chcesz zobaczyć, czy rozpoznasz któreś z dzieci. To kłamstwo i oboje o tym wiecie.

Podchodzisz do barierki i przechylasz się przez nią. "To nie byłoby ciężkie, gdyby się przechylić. Prawie jak wypadek..." myślisz. Połowa ciała zwisa już po drugiej stronie ogrodzenia. Teraz wystarczy tylko przestać się trzymać.

Poluźnić uścisk i już. Gotowe. Polecisz tam, gdzie twoje miejsce. Tam, gdzie prowadzą cię twoje sny. Gdzie będziecie razem. Razem z wszystkimi twoimi przyjaciółmi.

Szkoda, że inni ich nie widzą. Szkoda, że dla nich to choroba. Ale... To przez nich masz inną chorobę.

Chorobę, która odbiera radość. Która męczy. Nie daje żyć.

Tak, chorujesz.

A oni zamiast ci pomóc, chcą zabrać ci wszystko, co zostało i co cię tu jeszcze trzyma.

Depresja jest straszna.

Schizofrenia pozwala jeszcze wierzyć w lepsze dni. Ale czasem... Czasem to ona je zabija.

ChorobaOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz