Rozdział 4. Srebrne słoneczko

1.8K 185 204
                                    

AutorInfo: Kocham tę piosenkę, wiecie? W ogóle kocham Kansas. O.o Tak bardzo, że wiecie... bardzo. xD W mediach Kansas - Dust in the Wind. Będziecie wiedzieć, kiedy wam się to przyda. xD
Miłego! <3 

I tak. Miałam wstawić rano. Ale jest 1 w nocy, a ja nie śpię. Więc sobie wrzucę i tyle. Już jest środa. :P 

***

Nie wiem jakim cudem zasnąłem tamtej nocy. Większość pozostałego do ciszy nocnej wieczoru spędziłem pakując starannie niezbędne na tę eskapadę rzeczy. Śpiwór, kosmetyczkę, ubrania na zmianę, zapas ambrozji, trochę nektaru w termosie, bandaże, płyny do odkażania - wszystko co mogło się przydać. Oprócz tego niewielki garnuszek, zapałki, latarkę i takie fajne saszetki, które po przełamaniu dawały ciepło.

Łuk, który zamierzałem zabrać, dostałem od ojca, w ramach podziękowań za wzięcie udziału w bitwie z Kronosem. Jako jedenastolatek wcale nie miałem takiego obowiązku. Wręcz przeciwnie, Chejron nalegał, żebym pozostał w obozie albo na czas walk przeniósł się do matki. Ja jednak zostałem, a moja odwaga została nagrodzona w postaci magicznej zabawki, jak to określił później Will, kiedy emocjonując się niczym małe dziecko (którym byłem, ale zbyjmy to milczeniem), opowiadałem o zaletach tego cacka.

Apollo ma poczucie humoru, to musiałem mu przyznać. Łuk, jakżeby inaczej, nieużywany zmieniał się w spinkę do włosów w kształcie srebrnego słoneczka. Naprawdę. Spinkę do włosów. Zwykle nosiłem ją przypiętą do rękawa albo dekoltu koszulki, ale na czas misji spinałem nią włosy. Może to zabrzmi głupio, ale w obozie nie potrzebowałem pełnego zasięgu widzenia, więc świadomie pozwalałem rosnąć mojej grzywce do niebotycznych długości. Wychodząc zaś, zgarniałem całość, zaczesując do tyłu i spinając moją zabójczą, wielce niebezpieczną bronią. Podczas walki, grzywka mi nie przeszkadzała, ale poza obozem czułem się ciągle odsłonięty, na widoku, ciągle w niebezpieczeństwie i lubiłem widzieć wszystko. Mogłem się wtedy łudzić, że może mam szansę zapobiec nieuchronnemu atakowi.

Było jeszcze kilka zalet tego ustrojstwa. Było magiczne, toteż strzałami nie musiałem się zbytnio przejmować. Każdy podłużny przedmiot przyłożony do cięciwy zamieniał się w strzałę. Oprócz tego łuk był lekki, poręczny, ale miał jedną wadę... Jak wszystko od mojego ojca, świecił jak psu... no. Wiecie. Promieniował. Jak promyczek. Rozumiecie dowcip? Will się z tego chichrał tak, że spadł z łóżka. W takich chwilach aż za dobrze rozumiałem pokrewieństwo między nim a Apollo.

Kiedy się obudziłem rano, po serii nieprzyjemnych koszmarów z mango w roli głównej, nie czułem się ani trochę bardziej gotowy na tę misję niż poprzedniego dnia. Wziąłem jednak szybki prysznic, ubrałem się, dbając przy tym, żeby wybierane ubrania były wygodne. Naciągnąłem więc czarne, sprane bojówki, koszulkę, która spokojnie mogłem spisać na straty, a na to narzuciłem ciepłą flanelową koszulę.

Większość ludzi zapewne uznałaby to za obraz szaleństwa. Na podwórku późnosierpniowa temperatura oscylowała wciąż w okolicach trzydziestu stopni, dając namacalny dowód na globalne ocieplenie, ale mój organizm zdawał się tego kompletnie nie rejestrować i od rana marzłem przeraźliwe.

Skierowałem swoje kroki w stronę Wielkiego Domu, gdzie miałem spotkać się z moimi towarzyszami. Florian już wesoło kopytkował (uwielbiam to słowo, naprawdę), postukując swoimi wciąż kozimi nóżkami.

Uwielbiałem tego kozłonoga. Wspólne przeżycia zbliżają ludzi, a to on był tym, który zaprowadził mnie i jeszcze jednego herosa (którego imienia nie będę wspominał, bo to zdrajca był) do obozu. Był wesołym stworzeniem o słomianych, blond lokach i zadartym nosie na pyzatej twarzy. Bródka jeszcze mu nie wyrosła, a kiedy się uśmiechał, zawsze miałem wrażenie, że ptaki śpiewają trochę głośniej. Pewnie było tak w istocie - był satyrem, to u nich naturalne.

MangoOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz