comfort crowd

88 17 6
                                    

  Bardzo nie lubię jeździć tramwajem. Wszystko trzęsie się i zgrzyta, nawet jeśli nie powinno tego robić. Nieznani sobie ludzie przytulają się do siebie, byle tylko zrobić przejście kolejnemu zabieganemu dziadkowi czy matce, jedną ręką wlokącej za sobą trójkę dzieci i wózek. Śmierdzący wódą, papierosami i bezsensem żule dyszą w kark chłopcom w smokingach, którzy są zbyt zdegustowani i przerażeni, aby cokolwiek zrobić.

  Nigdy nie lubiłam komunikacji miejskiej, ale tramwaje były zdecydowanie najgorszym środkiem transportu, jakim mógł podróżować człowiek.

  Siedzę na jednym z wielu ciemnoniebieskich miejsc. Po mojej prawej dwa przystanki dalej usadowiła się jakaś starsza pani w kwiecistej sukience, targająca ze sobą torbę na zakupy wypełnioną słoikami, głównie pustymi. Nade mną stoi mężczyzna w jasnoniebieskiej koszuli. Nie ma włosów, poza wybitnie krzaczastymi brwiami, ale za to ma plakietkę z nazwiskiem. Nie przeszkadza mi jego towarzystwo, ale miło byłoby, gdyby pan Antoni Strzemiński Szef Działu Marketingu zauważył, że strasznie jedzie mu z pod pachy, którą prezentuje mi od co najmniej dziesięciu minut.

  Spoglądam na zegarek na nadgarstku.

  Jedenastu.

  Dokładnie jedenastu.

  Odwracam wzrok w stronę okna, aby dłużej nie przyglądać się łysej głowie pana Antoniego Strzemińskiego Szefa Działu Marketingu i jego spoconym pachom. Przez chwilę spoglądam przez okno, obserwuję, jak pojedyncze krople deszczu spływają po szybie pędzącego w swoim tempie tramwaju, a na drugim planie wiatr porywa nielicznym ludziom parasolki, raz po raz rzucając jakimś śmieciem w nieświadomego niczego przechodnia. I nawet gdyby ten przechodzień dostał tym śmieciem w twarz, to dalej udawałby, że wszystko jest w porządku.

  Jak na zawołanie, po drugiej stronie ulicy plastikowa siatka tarzająca się wcześniej po betonie uderza wprost w głowę zapatrzonej w telefon kobiety, ale ona się nie odwraca, nawet nie raczy spojrzeć, co tak bezczelnie wleciało jej w pusty, tleniony łeb.

  Spoglądam tępo na pana Antoniego Strzemińskiego Szefa Działu Marketingu i jego cuchnące od potu pachy. Ludzie to jednak kurwy.

  Tramwaj zwalnia nieco zbyt gwałtownie, ale nikomu za bardzo to nie przeszkadza. Pomijając tego jednego dzieciaka z plecakiem, który chyba zapomniał, że po coś w tym środku transportu istnieją poręcze. Nastawiam się już na jego groteskowy upadek, ale chłopak ratuje się w ostatniej chwili, łapiąc kurczowo kasownik do biletów.

  Prycham pod nosem. Jak raz ten cholerny wtorek mógłby się zacząć z przytupem.

  Zerkam znów przez okno. Świat zaczyna zwalniać coraz bardziej i bardziej, aż w końcu wszystko zatrzymuje się w miejscu.

  A ja tym razem nie mogę oderwać wzroku od szyby.

  Nie obchodzi mnie, jak źle musi wyglądać jakaś młoda, pryszczata cizia w spiętych wysoko włosach gapiąca się bez krępacji na przystanek. To nie tak, że kiedykolwiek mnie obchodziło jak wyglądam, po prostu w tej jednej chwili była to absolutnie ostatnia rzecz, o jakiej mogłam pomyśleć.

  Gdzieś tam, na przystanku, zziębnięta, nieco przemoczona, siedzi dziewczyna. Jej mokre, jasne włosy opadają delikatnie na ramiona, a duże oczy podreśla linia gęstych, długich rzęs. Wiatr podwiewa jej ciemnozielony płaszcz, zabiera końcówkę pasiastego szalika o podobnym kolorze, a ona kurczowo trzyma na głowie odrobinę za dużą czapkę.

  Nie zatrzymuje się tylko tramwaj. Tylko dla tej jednej dziewczyny, zmarzniętej i mokrej, siedzącej samotnie na przystanku, zatrzymuje się cały świat. Deszcz przestaje padać, wiatr kończy zabawy ze śmieciami, ludzie wstrzymują oddechy i zatrzymują się wpół kroku. Drzwi tramwaju zacinają się, nim jeszcze zdążą się porządnie otworzyć.

  Kiedy patrzę na tę jedną dziewczynę, czuję, jakby cały świat przyglądał jej się razem ze mną. Jakby wszystko stawało w miejscu, a czas nie miał znaczenia.

  Po prostu ja i ona, oddzielone zasłoną wiszących w przestrzeni kropel deszczu.

  Nie znam nawet jej imienia, a mimo to czuję, że jest mi bliska. Chcę usiąść obok niej, przytulić, pozwolić jej rozgrzać dłonie w moich dłoniach. A świat będzie stał w miejscu, patrzył, jak dzielę z nią tę jedną, krótką chwilę, jak cieszę się, że mogę być tuż obok.

  Pan Antoni Strzemiński Szef Działu Marketingu patrzy na mnie, ja patrzę na nią, a ona patrzy na swoje buty. I tak siedzimy, w ciszy, niezmąconej niczym prócz niskiego głosu wypowiadającego nazwę przystanku.

  Wszystko dzieje się powoli, a ja delektuję się prędkością tej chwili, patrząc, jak ona poprawia swoje mokre włosy.

  Drzwi zamykają się powolutku, tramwaj zaczyna wydawać z siebie zmęczony zgrzyt. Przystanek zaczyna się poruszać, świat . Deszcz znów spływa strumieniami z nieba, wiatr znów płata figle przechodniom, wszystko wraca do normy.

  A ja śledzę wzrokiem oddalający się przystanek. Patrzę, jak zziębnięta dziewczyna w zielonym płaszczu znika za kurtyną tańczących kropli deszczu.

  Na tę jedną, jedyną chwilę łapię z nią kontakt wzrokowy. Muszę nieświadomie się uśmiechać, bo ona również posyła mi ciepły uśmiech.

  A potem znika. Życie wraca do starych nawyków.

  Pan Antoni Strzemiński Szef Działu Marketingu zajął miejsce starszej pani w sukience. Nawet nie zauważyłam, że zniknęła. Jakiś żul za mną przytrzymuje o moje oparcie, a jego dłoń znajduje się niebezpiecznie blisko mnie.

  Poprawiam leżący na kolanach wysłużony plecak. Stłumiony głos ogłasza dumnie nazwę Dworcowa, na co kilka osób wstaje z siedzeń, kilka innych kręci się na nich niespokojnie.

  Spoglądam przez okno. Krople deszczu spływają po nim pod dziwnym, nieco nienaturalnym kątem. Kolejne budynki gonią budynki, a za tymi budynkami kryją się inne budynki. Kilkoro żądnych wrażeń rowerzystów jedzie ścieżką, wymijając nieuważnych przechodniów i pałętające się po drodze śmieci.

  Nigdy nie znałam tej dziewczyny. Nigdy wcześniej jej nie widziałam, nigdy z nią nie rozmawiałam. A mimo to będę za nią tęsknić.

  Nigdy nie lubiłam komunikacji miejskiej, a tramwaje były zdecydowanie najgorszym środkiem transportu, jakim mógł podróżować człowiek.

  Ale czasami siedząc w tramwaju, gdzie wszystko śmierdzi i klekocze, można poznać prawdziwe oblicze tego świata. Szare, nudne, nijakie. A wtedy pojawia się taki ktoś, ktoś nieznajomy, ale nie obcy, kto udowadnia ci na tę jedną chwilę, że jednak ten świat może być piękny, mimo swojej jednoczesnej ohydy i ludzkiej ignorancji.

  Wstaję z miejsca, zawieszam plecak na ramieniu.

  Kiedy tylko drzwi się otwierają, wychodzę na przystanek.

  Nie pamiętając już zupełnie jej twarzy.

comfort crowd ➔ opowiadanieOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz