Zawsze uważałam, że to śmieszne. Mój lekko diaboliczny uśmiech gościł na mojej bladej i zmęczonej twarzy, zawsze wtedy, gdy ktoś mówił, że mam się uspokoić.
Dziesięć wdechów
Mówili tak zawsze wtedy, kiedy coś im nie pasowało. Kiedy chcieli mnie okiełznać, a potem stłamsić w swoim ciasnym popierdolonym krążku perfekcjonistów.
Ale oni nie rozumieli
Spokój nie jest wadą ani zaletą. Nie jest cechą. Nie wchodzi w skład charakteru zwykłej, nierozumianej osoby, którą byłam. Spokój ma podłoże psychiczne. Nie jest to coś, co można wykorzystać ot tak. Jest on zdolnością nabytą w sposób mniej lub bardziej bolesny, poprzez momenty doświadczone w życiu. Ludzie zaczynają coraz płycej rozumieć jego znaczenie, przestają go doceniać. Ja jednak byłam w stosunku do tego obojętna. Żadna czynność nie potrafiła w pełni na nowo przywrócić mi mojego wewnętrznego spokoju. On już dla mnie nie istniał. Przestał mieć dla mnie znaczenie..
Nie powstrzymywałam się wtedy od parsknięcia, więc po chwili z moich suchych jak wiór i fioletowych od zimna ust wydostał się cichy odgłos, podobny do warknięcia.
Wiecie, co było najśmieszniejsze? Siedziałam właśnie na ogromnym dachu lokalnego szpitala, skąd rozpościerał się wspaniały widok na oświetlone już o tej porze miasto oraz na niebo. Możliwe, że zapytacie, dlaczego siedziałam na dachu. Naprawdę nie wiedziałam. Nie potrafiłam odpowiedzieć na to pytanie. Być może potrzebowałam chwili oddechu? Może dlatego, że kogoś straciłam?
Może
To, co się działo teraz w mojej głowie było czystą abstrakcją. Tysiące, a nawet i więcej najróżniejszych myśli przelatywało mi przez głowę. Dźwięki tętniącego życiem miasta wpadały jednym uchem a wypadały drugim. Czas płynął wolniej.. przynajmniej tak stwierdziłam. Wiatr spowalniał swój dalekosiężny bieg. A ja siedząc sobie poniekąd spokojnie, zamknięta w swoim świecie, rozmyślałam nad istotą rzeczy, o których normalna osoba by nie pomyślała.
Nie miałam przyjaciół ani bliskich znajomych. Ludzie uważali mnie za dziwną osobę, która nie jest warta ich uwagi. Przyznam, iż nawet mi to odpowiadało, byłam typem samotnika. Nigdy nie potrzebowałam kogoś obok.
O czym ty myślisz kobieto?
Przymknęłam na chwilę oczy, słysząc huk z boku. Zdecydowanie za dużo decybeli jak na moją migrenę. W obskurnym budynku obok mieścił się bardzo popularny klub, do którego chodziło prawie całe gówniarstwo w Lancaster. Często stojąc na przystanku, wśród rozemocjonowanych dzieciaków słyszałam przeróżne opinie i opowieści o tym miejscu. Ale nigdy jakoś zbytnio mnie to nie interesowało.
Lekko uniosłam kąciki ust, słysząc jedną z moich ulubionych piosenek, mianowicie "Lullaby" zespołu Nickelback.
Tak, zdecydowanie była
to piosenka, którą mogli mi puścić na pogrzebie.Powoli podniosłam skostniałe ręce i przystawiłam je sobie delikatnie do równie zimnej głowy. Zaczęłam lekko rozmasowywać pulsujące z bólu skronie, a ból stopniowo zaczął zanikać.
Zdecydowanie tego mi było trzeba.
Po chwili otworzyłam oczy i sprawnie strzeliłam nadgarskami. Skrzywiłam się lekko, słysząc charakterystyczny dla tej czynności dźwięk. Trzeba przyznać, że nie należał on do moich ulubionych. Postanowiłam rozprostować nogi z racji tego, że dłuższy czas już siedziałam. Po chwili dumania sprawnie wstałam na równe nogi, przy czym lekko się zachwiałam.
- W coś ty się wpakowała, Ann?- zapytałam sama siebie.
- A co takiego zrobiłaś, że siedzisz teraz w takim bagnie? - odpowiedział kobiecy głos gdzieś za mną.
CZYTASZ
Urojenia /ONE-SHOT
Random*Zapadałem się w mroku lecz ciemność już dawno przyjęła mnie w swe ramiona.*