Nigdy tak naprawdę nie wyleczyłem się z zadnej swojej milosci. Jak w haremie bym mógł całe życie wieść z więcej niż jedna kobieta nawet nie tyle co dla uciech cielesnych a dla faktu ile każda z nich (mimo iż sprawiały więcej bólu) dawała mi radości.
Nie szukałem nigdy na sile, bo to z góry przegrane ale chyba nadszedł moment w którym bardziej stała rzeczą byłaby dla mnie kobieta. Wycechowana kilkoma, niezbyt wygórowanymi wymaganiami, zbyt nie zakochana we mnie żebym cokolwiek dla niej znaczył, jak i ona niezbyt dla mnie sprawiająca ze cały świat to przy niej pikuś.
Pojawiła się tak szybko i przypadkowo jak zniknęła...
Przestała się odzywać, a przy spotkaniu unikała wzroku jak ognia i właśnie przez to znów zacząłem cierpieć bo zrobiła to samo co moje prawdziwe miłości.
Odrzuciła mnie.
Nawet to było dla mnie zabawne, bo w końcu cała jej rola w moim życiu wyglądała jak wzór nie miłość, a zarazem niszczyło we mnie jakiekolwiek nadzieje na przyszłość nie spędzoną w samotności.