Czarne chmury spowiły jasne, poranne niebo, które stało się raptownie czerwono-fioletowe, a Dadźbóg jakby w szale miotał się po firmamęcie niebios, zamaszystymi ruchami tworząc niokiełznany wiatr. Ciężkie, ciemne obłoki zaczęły wirować, formując się w wir. Owy wir znajdował się nad gęstym lasem. Błyskawice posyłały swoje zimne języki ku pobliskim wioskom, nie zważając na przerażonych chłopów. Wichura niejeden dach posłała w eter, i niejeden człowiek został przygnieciony przez drzewa, uciekając przed okrótnymi żywiołami. I nagle wystrzeliła srebrzysta strzała w środek, przynosząc nieopisany huk i światłość, jakby koniec świata. Nagle wszystko się uspokoiło, tak szybko jak przyszło. Drzewa otaczacące były połamane, w strzępach. W powietrzu unosił się zapach siarki i smoły, popiół opadał. A pośrodku leżał zwinięty w kłębek młodzieniec, wyglądający na niecałe dziewiętnaście lat. Nagi. Szupły, jednak nie wychudzony. Złote, lekko kręcone, potargane włosy opadały na jasną twarz. Delikatnie zadarty nos, niewielkie usta warte grzechu. Dosłownie grzechu. Bowiem nie był on ludzki, a naturę miał czorcią. Jednak nie przesiąknięty jadem do szpiku kości. A na imię miał Boruta.