Pchnąłem duże, drewniane oszklone drzwi z widniejącym napisem "Brown's Pub". Te uchyliły się, ukazując typowe dla tego rodzaju miejsca wnętrze, po którym się rozejrzałem, zupełnie jakbym wchodził tu po raz pierwszy - choć zaprawdę przekraczałem ten próg nierzadko, teraz były to pierwsze odwiedziny po mej odmianie, jednak wtedy nie zdawałem sobie jeszcze z tego sprawy.
Rozejrzałem się - po prawej znajdował się duży bar z nalewakami do piwa, za nim półki z różnego rodzaju alkoholem. Tak naprawdę było tam co dusza zapragnęła, od szkockiej, przez amerykański bourbon, do irlandzkiej, jednak najczęściej robotnicy brali najtańszą, jak nie samo piwo, dlatego pan Brown nie zbijał kokosów. Z drugiej strony dzięki lokalizacji nie narzekał na brak klienteli i zawsze wpadł mu jakiś pieniądz za kufelek złotego trunku.
Między drewnianymi filarami rozmieszczone były liczne stoliki z prostymi, lecz zdobionymi krzesłami, a prostopadle do okien znajdowały się kanapy pokryte bordową, pikowaną skórą . Można tam było sobie wygodnie usiąść w większą ilość osób, jednak my zazwyczaj przesiadywaliśmy w innym miejscu. Pub posiadał bowiem kilka osobnych loży, gdzie barman bezpośrednio podawał towar przez okienko; można było zapalić czy też imprezować na całego - także ze "śniegiem" i kobietami, nie sięgały tam bowiem ciekawskie spojrzenia, gdyż wszystkie szyby w loży były półprzezroczyste. Z tego powodu też było to dobre miejsce, by ubić ważny interes w cztery oczy.
Nikt wprawdzie nie wiedział, po co przyszedłem. Goście i klienci zaczęli się krzątać, żargon ucichł na rzecz szeptów, barman nieśmiało zapytał, co podać - nie nalać, przygotowany był bowiem dać cała butelkę, oczywiście "na kosz firmy", ale nie mojej, tylko Browns'a. Pojedynczy ludzie kierujący się do wyjścia pytali mnie, "panicza", to o zdrowie, to o ojcowskie interesy czy ogólnie o niego. W sumie to właśnie wszyscy mnie kojarzyli głównie dlatego, iż byłem synem pana Cole'a. Czy to w pubie, na ulicy, gdziekolwiek - nie wspomnę o interesach, bo to oczywiste. Rzekłbym, że nawet sprzedawca papierosów by mnie rozpoznał, sęk w tym, że nie kupuję papierosów. W końcu nie po to nastawiam karku komisarzowi przemycając tony fajek, by je legalnie kupować. Choć byłaby to dobra przykrywka i jakiś sposób na zmylenie starego gliny... Że też o tym nie pomyślałem.
I faktycznie, wziąłem cała butelkę, niczym lekarstwo na moje smutki, jednak zapłaciłem dokładną sumę, dając także napiwek barmanowi. Nie trzymałem broni na stoliku, nie patrzyłem podejrzliwie. Usiadłem na kanapie pod oknem, rezygnując z prywatnej loży. Po raz pierwszy od lat chciałem poczuć się tu jak zwykły klient. Jak robotnik chcący po pracy napić się z kolegami. Jak zwykły, szary obywatel. Jak nikt specjalny.
Jednej rzeczy jednak nie mogłem zmienić. Gdy w końcu rozejrzałem się wokół, na próbowaniu być kimś przeciętnym się skończyło - wszystkie stoliki wokół opustoszały. Domyśliłem się, że przesiadka nic nie da, a ludzie odejdą tak czy siak. Boją się mnie. Boją się mojej władzy. Boją się podpaść mojemu bystremu oku, które wyłapie każdy nienaturalny ruch, umysłowi, który wyczuje każde kłamstwo. Rękom, które dopadną ich, obiją, zadźgają lub przedłożą umowę nie do odrzucenia, niczym cyrograf. Tak, w oczach ludzi wciąż byłem potworem.
Wiedząc, iż nic na to nie poradzę otworzyłem w końcu butelkę, nalałem pół szklanki i powąchałem alkohol. Wyczułem mocny aromat dojrzałej whisky z jednej beczki. Wypiłem bez żadnej ceremonii, jak gdyby nigdy nic - zupełnie jak codziennie, każdego poprzedniego dnia. Jak gdyby zupełnie nic się nie stało. Tym razem poczułem jednak, iż ja tym się nie skończy, wlewając kolejną połówkę. Nie patrzyłem na obowiązki, dałem sobie wolne. Interesy ojca przestają być moimi, a moje nie powinny wkrótce go obchodzić - z resztą i tak na tym polegała nasza restrukturyzacja - miałem sam zarządzać swoją działką. Powiedzmy, że pospieszyłem się i pominąłem formalności. Chyba nikt się nie obrazi?
Przyjrzałem się chwilę swojemu kaszkietowi, po czym włożyłem w niego rękę i wyjąłem znad daszka coś, o czym dawno zapomniałem, a teraz powinienem się pozbyć - zdjęcie Emily. Tak naprawdę wciąż nie zdawałem sobie sprawy, iż był to koniec. Czułem się, że się pokłóciliśmy - a kłóciliśmy się nie raz - i z czasem wszystko wróci do normy. Ale nic nie wróci. Czyż nie?
Zniknęła kolejne pół szklanki - albo i szklanka, bo przestałem już liczyć. Pojawiły się wypieki na mojej twarzy, ruch głowy stał się bardziej ospały a wzrok leniwy. Jakoś w tym momencie poczułem przechylenie się stołu, ktoś się dosiadł.
- Można? - zapytała kobieta z włosami odcienia typowego blondu z domieszkami jasnego brązu, wchodzącymi w promieniach słońca, które wlewały się do pomieszczenia przez okno, z lekka w złoto. Ubrana była w prosty strój - beżowa koszulę o, jak mojemu powoli pijanemu oku się zdawało, lnianej fakturze oraz ciemną spódnicę. Do tego wszystkiego nosiła jasny, wełniany płaszcz, teraz spoczywający na wieszaku obok mojego. Oczy jej były ni zielone, ni niebieskie, niczym górskie jezioro czy polna sadzawka. Twarz była pociągła, jak z resztą sama postać, choć nie mierzyła więcej niż metr siedemdziesiąt.
- Pytasz się kogo?
- Przepraszam, czy mogłabym się do pana dosiąść? - poprawiła się, ironicznie udając grzeczną dziewczynkę, po czym usiadła na rogu kanapy, założyła nogę na nogę i zwrócona w stronę baru odpaliła papierosa, spoglądając na mnie co jakiś czas.
- Nie pytaj, skoro i tak robisz co kurwa chcesz - wbijałem w nią swój wzrok. - Choć to zupełnie jak ja. Pijesz? A zresztą... Barman! - czułem, jak język powoli mi się plącze, jednak starałem się nie dać poznać po sobie stanu nietrzeźwości.
- T-tak, paniczu Cole? - tym razem nie zastałem Charlesa osobiście, lecz młodego kelnera pracującego tu od zaledwie kilku tygodni. Gdy stał nade mną, od razu zauważyłem wyginanie palców ze stresu oraz delikatny niepewny uśmiech. Chłopak zapewne wiedział już wszystko o mnie, każdy najmniejszych szczegół związany z działalnością firmy. W końcu praca w pubie była najlepszą robotą dla kreta - nie dość, że obcuje się wśród ludzi i nietrudno o podsłuchanie rozmowy, to ludzie po alkoholu stają się bardziej gadatliwi i łatwo ich pociąganąć za język. Steve, gdyż takie imię nosił młody pracownik pubu, nie należał jednak do donoszących gnid i czułem się wśród niego komfortowo, niestety chyba bez odwzajemnienia.
- Nalej pani drinka, na mój koszt - rzuciłem szybko i uśmiechnąłem się szeroko. Zupełnie nie wiedziałem, co kieruje moimi emocjami i dlaczego się tak zachowuje.
- Nie trzeba - wtrąciła się moja towarzyszka - panna potrafi o siebie zadbać. - podkreślając swój panieński stan chwyciła za moją butelkę i nalała sobie pół szklanki irlandzkiej.
- Cz-czy coś jeszcze? - zapytał rozdygotany chłopak. Nie odrywając wzorku od tajemniczej dziewczyny, która teraz wyglądała przez okno z papierosem w ustach, odparłem:
- Nie, dziękuję. Wszystko.
Jasnowłosa wciąż przyglądała się pracom na Harrison Street, co zaczęło mnie intrygować, więc postanowiłem przerwać ciszę jakimś neutralnym komentarzem.
- Ciężko pracują.
- Oj ciężko - odparła.
- Zarabiają na chleb dla córek i synów...
- Na okruchy - podniosła nieco głos, wyjęła papierosa i spojrzała na mnie, wtapiając się w moje oczy niczym smoła, po czym po chwili dodała - Na okruchy. Za resztę wypłaty muszą opłacić podatki i wasze haracze. Nie mogą zagwarantować chleba rodzinie, byście wy mogli kupić kolejnego konia czy paliwo, w końcu macie automobil.
- Nie zbieramy żadnego haraczu od takich ludzi. Jeśli bierzemy od kogoś pieniądze, to z pozostałości może zapewnić więcej niż chleb dla rodziny - odpowiedziałem spokojnie, nieporuszony zarzutami i nasilającym się gniewem towarzyszki, czułem jedynie, jak pod wpływem alkoholu coraz trudniej zachować mi poprawny sposób mowy - W sensie... Ch-chodzi mi, że bierzemy haracz od tych, dla których to wiele nie zmienia. Nie jesteśmy potworami - poczułem cofkę, jednak wygrałem z puszczeniem pawia.
- A więc fanatycy socjalizmu.
- Wciąż zimno.
- To gdzie będzie ciepło w końcu? - spojrzała mi w oczy.
- W moim łóżku - odparłem niewzruszony. - A co do firmy, to w każdej plotce jest trochę prawdy.
Gdy rozmowa zaczynała się kleić, choć to dużo powiedziane... gdy wymiana zdarzeń w końcu przyspieszyła, dotarło do mnie, iż muszę koniecznie skorzystać z toalety. Położyłem ręce na blacie i spróbowałem powoli wstać, jednak chyba nie wyglądało to zbyt pewnie.
- Chyba już starczy whisky.
- To ze zmęczenia - odparłem szybko, wyrównując się do wzorowej dwunożnej postawy, jak na homo sapiens przystało.
- Nie możesz spać w nocy? - zauważyłem, iż towarzyszka przeszła do bezpośrednich zwrotów.
- Z tobą mogę zarwać kilka - nie takiej odpowiedzi się spodziewała.
Nie przyjęła tego jednak negatywnie, jak się spodziewałem, no ale w końcu która młoda kobieta by mi odmówiła - przed związkiem z Emily znany byłem jako bogaty playboy. O ironio, jakie to życie zatoczyło krąg. Jednak czy aby na pewno chce wrócić do bycia młodym, bogatym i flirtującym z co drugą kobietą mężczyzną, czy w końcu mieć jakieś wartości w tym życiu?
- Kilka? Już myślałam, że jedną. Jak widać to prawda, że twoje "konie" nie są najszybsze.
- Bo nie w tym sęk. Są wolniejsze, ale nie spowalniają po kilkuset metrach. Potrafią pokonać długie dystanse, gdy inne zaczynają się męczyć. Tak wygrywają każdy wyścig, wyprzedzając rywali tuż przed metą - odpowiedź ta, choć tak samo dwuznaczna jak i stwierdzenie towarzyszki, była jak najbardziej prawdziwa. Udałem się szybko do toalety i zatrzymałem się chwilę przed lustrem. Spojrzałem na siebie i stwierdziłem, że wcale nie jestem kimś innym, że nie stałem się drugą osobą, choć nie czuję własnej twarzy, którą przecież teraz dotykam ręką. Jestem cały czas tą samą osobą, tylko pod wpływem środków. Nie mam rozdwojenia jaźni. Prawda?
Gdy wróciłem, ma towarzyszka najprawdopodobniej udawała się do wyjścia. Nie zniknąłem na długo, jednak sam już nie wiedziałem, co się dzieje. Traciłem kontrolę. Cały czas miałem jednak przy sobie rewolwer i zacząłem rozważać, czy jest to aby na pewno dobry pomysł, bo mogę wpaść na jakiś głupi pomysł.
- Co robisz?! - rzuciłem, widząc jak zabiera moje rzeczy z wieszaka, podczas gdy ja szedłem z toalety próbując trzymać fason.
- No przecież nie będziesz tu pić cały dzień. Idziemy na mały spacerek - uśmiechnęła się i dostrzegłem jej miły, śnieżnobiały uśmiech. Zauważyłem także, że jest szczuplejsza niż myślałem. Jej obraz w moich oczach bez ustanku się zmieniał.
CZYTASZ
Pogrzebany // Buried
AcciónBycie pogrzebanym w pięknej, zdobionej trumnie nie było niczym złym, bo co może być gorsze, od niezależnej obojętności osoby, którą kilkadziesiąt lat wcześniej kochało się w innym ciele?