dwudziesty grudnia,
pięć dni do świątThomas Jefferson sądził, że spędzi te święta (jak i okres przedświąteczny) we względnej samotności. Ciotka po tradycyjnym obiedzie w Boże Narodzenie wyszłaby do swojej najlepszej przyjaciółki. W tym czasie on mógłby się w spokoju upić, a w tle grałoby Last Christams.
Niestety, ten plan nie dojdzie do skutku. A to wszystko wina przeklętego Hamiltona.
Mężczyzna czekał w księgarni ciotki na Alexandra. Mogło być tak pięknie. Tylko on i butelka wyśmienitej, bursztynowej brandy. Oczywiście było prawdopodobieństwo, że on wyjedzie jeszcze przed świętami, ale jak to mówią nadzieja matką głupich.
Nie, żeby nienawidził bruneta. On go po prostu go niezmiernie irytował. Swoim zachowaniem, wywyższaniem się, tą nadmierną gadatliwością. Choć Thomas mógł z nim porozmawiać na poziomie, ich codzienne docinki w pracy stały się swoistą tradycją, a dzień bez kłótni był dniem straconym, on nadal był irytujący.
Stare, drewniane drzwi otworzyły się gwałtownie. Z czerwonymi od mrozu policzkami i płatkami śniegu we włosach do sklepu wszedł Alexander Hamilton. Przez jego zmęczony ostatnią rozmową z matką umysł przeszła myśl, że brunet wygląda niezwykle uroczo.
— Dlaczego jest tak cholernie zimno? — Alex podszedł do Toma stojącego przy ladzie. Poprawił włosy spadające mu do oczu. Kilka płatków śniegu spadło na jesionowy blat.
— Mamy zimę — powiedział ciemnoskóry z niemałym rozbawieniem — teoretycznie, powinno być zimno.
— To było pytanie retoryczne, Jefferson — Karaib zdjął szalik i ciężko oparł się o ławę. — I to jest to cudo, z którym pani Watson nie potrafi się rozstać?
— To księgarnia jej ukochanego męża, poznali się tutaj — Wirgińczyk rozejrzał się z sentymentem po pomieszczeniu. Okna ozdabiały czerwone girlandy, a na półkach błyszczały wielokolorowe światełka. Co roku wygląda to tak samo, ale nadal wspaniale. — To wszystko było całym ich światem, gdy byłem mały, zawsze się tutaj bawiłem. Atmosfera ciepła i bezpieczeństwa przyciągała tu ludzi.
— Więc czemu nikogo tutaj nie ma? — Hamilton ważył w dłoniach plastikowego Świętego Mikołaja.
— Wujek był spoiwem łączącym to wszystko. Kiedy zmarł wszystko jakby odeszło wraz z nim. — Thomas westchnął ciężko. Mimo wszystko tęsknił za nim. — Ciocia starała się, ale bez niego nic nie miało dla niej dużego sensu.
Mężczyzna pamiętał czasy, w których niecierpliwie czekał na przyjazd do Trenton. Tak samo, jak matka uwielbiał to miejsce. Jego klimat, atmosferę. Państwa Watson odwiedzali zawsze w święta Bożego Narodzenia. Thomas pamiętał pięknie ozdoby choinkowe i piękny zapach. . .
— Jefferson! — miłe wspomnienia przerwał mu Karaib. — Ktoś tu idzie.
I rzeczywiście, do antykwariatu wszedł wysoki, chudy mężczyzna. Nie można było go określić mianem ładnego, zapewne z powodu dużego, orlego nosa i małych, zawierających jakieś niebezpieczne błyski oczu. Cóż nieistotne, ważne było to, że był to kawaler znienawidzony z całego serca przez Toma, choć zapewne nie tylko przez niego.
— Czego pan tutaj szuka, panie Lee? — Wirgińczyk nie mógł powstrzymać lekko nerwowego tonu głosu.
— Przyszedłem obejrzeć moją własność. — ze złośliwym uśmiechem rozejrzał się wokół.
— Nic tu nie należy do pana. — Jefferson stanął przed starszym zagradzając mu dalsze przechadzanie się po sklepie.
— Odsuń się, młokosie.
— Dzień dobry panie Lee. Jestem Alexander Hamilton. — Alex stanął przed facetami gotowymi rzucić się sobie do gardeł. — Dlaczego bezpodstawnie chcę pan zająć księgarnię pani Watson? — Hamilton postanowił przez chwilę udawać niewinnego, głupiego człowieka, ale tylko udawać. Bo można stwierdzić z całkowitą pewnością, że nie posiadał żadnej z tych cech.
— Bezpodstawnie? — Charles skupił całą swoją uwagę na adwokacie. — Kim jesteś, aby mnie osądzać?!
— Nie może pan tego wszystkiego zabrać.
— Mam nakaz sądu.
— Nie ma pan dowodów.
— To już niepańskie zmartwienie. — stary deweloper odwrócił się z zamiarem wyjścia. — Panie Jefferson, proszę się nie wtrącać w nie swoje sprawy i zabrać stąd tego chłopaczka. — rzucił przez ramię. — Inaczej mogą być tego przykre konsekwencje. — trzask głośno zamykanych drzwi rozbrzmiał w uszach amerykanów.
— Pierdolony Lee. — Thomas nie potrafił powstrzymać emocji, może nawet nie chciał. — Śmiał mi grozić, znowu! — zacisnął ręce w pięści nie chcąc się na czymś lub na kimś wyładować.
— Przeczucie mówi mi, że ten gość ma sporo za uszami. — Alexander wpatrywał się w drzwi, za którymi zniknął deweloper.
— I co z tego?! Nic mu nie zrobisz! Jest najbardziej szanowanym przedsiębiorcą w mieście, może nawet w całym stanie!
— Spokojnie Thomasie, damy sobie z nim radę.
Zabawne było to, że zarówno Jefferson, jak i Hamilton zdziwili się na dźwięki imienia tego pierwszego.
Tom nigdy nie spodziewał się tego usłyszeć. Co to mogło oznaczać? Początki zakopania ich toporu wojennego?
Alexander zastanawiał się, dlaczego to zrobił, co go do tego skłoniło. Chęć uspokojenia mężczyzny? Być może, nerwy nikomu nie pomogą w tej sytuacji. A może uczyniła to samotność, która próbowała zawiązać miedzy nimi nić porozumienia?
CZYTASZ
loneliness
FanfictionAlexander Hamilton liczył na spędzenie świąt w swoim mieszkaniu na Brooklynie, pod kocykiem, z pyszną kawą i przede wszystkim w samotności. Thomas Jefferson chciał uciec od rodziny. Chciał zapomnieć o utraconej miłości. Wyjechał i myślał, że w końcu...