Strzały, kły i pazury

17 2 11
                                    

Leonard uśmiechnął się krzywo.

- Świetnie – rzucił gorzko.

- Jeśli przyśpieszymy... i to tak znacznie, może uda nam się dotrzeć do miasta przed spotkaniem z nim, choć... to bardzo nieprawdopodobne; pędzi.

- Nie przyśpieszamy. Ledwo co się trzymasz na tym koniu – skwitował.

Amelie cmoknęła z niezadowoleniem.

- To zastanawiam się, czy masz jakiś inny plan? - spytała z przekąsem.

- Nie mam.

Czas uciekał. Amelie patrzyła w dal, swoimi nieludzkimi oczami pewnie widząc już jeźdźca.

- Tak czy siak, nie stójmy tak w miejscu – westchnęła.

Leonard już go widział; czarna kropka na horyzoncie, zwiększająca się w przeraźliwie szybkim tempie, kiedy oni mozolnie, powolutku ciągnęli się do miasta. Miał nadzieję, że był to ktoś z pałacu, goniec, kurier, któremu razem bardzo utrudniali pracę, ale w głębi wiedział, że szanse na to były znikome.

Koń, na którym jechał jeździec był kary, prawie idealnie zlewał się z jego powiewającą peleryną. Nagle, patrząc się na już nie tak oddalony punkt, zorientował się, że się on zatrzymał. Zobaczył błysk, przeczucie wyszeptało mu, że ten błysk należał do stali. Serce podeszło mu do gardła. Dwie, góra trzy sekundy potem, usłyszał świst i na krótką chwilę dojrzał strzałę, która drasnęła jego policzek. Poczuł ciepłą krew ściekającą z rany. Wytarł ją o koszule i nieco skrzywił się, widząc jak bardzo zabrudził mankiet. Jego umysł chciał skupić się na czymś innym, niż o myśli, że strzale brakowało kilku centymetrów na prawo, by przebić czaszkę.

- Jeśli będziemy próbować uciekać, dostaniemy tym, czym dostałeś po twarzy, tylko że w plecy. Leonardzie, nie będziemy się wycofywać – oznajmiła Amelie z niewzruszonym spokojem.

Leonard wydał z siebie cichy jęk, na jego gust i dumę, trochę zbytnio przesiąknięty strachem.

- Zdążyłem odwyknąć od ostrzałów – powiedział z nerwowym chichotem.

Chwilę potem zauważył kolejny błysk. Amelie zwęziła brwi, spięła mięśnie i złapała następną strzałę w locie, za grot. Prawie zapomniał o tym, że od jakiegoś czasu była na skraju omdlenia. Wydawało mu się to śmiesznym, że kamienie mogły ranić takiego potwora. Krew huczała mu w uszach. To z pewnością nie był odpowiedni czas na takie przemyślenia, ale bez nich chyba by oszalał. Amelie przyjrzała się swojej zdobyczy.

- Nie jest pokryta trucizną – stwierdziła.

Dopiero teraz Leonard rozważył taką możliwość. To małe rozcięcie mogło przecież być śmiertelne, a on by nawet o tym nie wiedział. Umarłby, nieskalany myśleniem.

- Chyba nie będzie już nam potrzebna – mówiąc to, rzuciła strzałę z jej pierwotną szybkością do poprzedniego właściciela.

Na początku, Leonard nie wiedział, czy postać została trafiona, czy uchyliła się. Potem dostrzegł, że nie ma już jej na koniu, ale nie widział, żeby spadła. Nie sądził, że mógłby przeoczyć taki moment. Byli w wysokiej trawie, nie widział czy leżała na glebie.

- Biegnie do nas.

- Co?

- Mówiłam, że tamten raz nie będzie ostatnią próbą zabicia nas obu – zaczęła, a Leonard już wiedział, co powie potem – To ten sam wilkołak.

Nie odpowiedział. Śledził trawę, tam gdzie Amelie trzymała swój wzrok. Nagle drgnęła i rzuciła do Leonarda zawiniątko zza pasa. Złapał je w jedną rękę i rozwinął płótno.

Bieluteńki sztylet.

Poczuł się niedobrze na samą myśl, że Amelie uznała powierzenie mu go za konieczne. Nie chciał go używać. Jednak nie miał dużo czasu by tak nad tym ubolewać, z trawy, po jego lewej, wyskoczył ogromny wilk, leciał prosto na niego. Jego klacz zarżała lękliwie, stanęła dęba. Upadł; leżał na ziemi, nad jego szyją kłapały potworne paszcze, które trzymał na wodzy tylko lewą dłonią, coraz bardziej tracącą siłę. Nie puszczał. Drugą szukał sztyletu, którego wypuścił przy zderzeniu z glebą. Wilkołakowi chyba znudził się jego upór, pazury wbiła mu w brzuch, a rękę, kiedy tylko poluzował swój chwyt przez eksplozję bólu, zwinnie złapała szczękami na wysokości ramienia. Wtedy Leonard poczuł chłodny metal pod dłonią i chlasnął ją sztyletem po szyi. Nie miał żadnej chwili by poprawić swój uchwyt, przez co złapał go za ostrze. Krew popłynęła po obu stronach. Przeciwniczka zaskomlała, ale nie dała za wygraną, jedynie zagłębiła swoje kły głębiej w jego rękę. Jego koszula barwiła się na czerwono. Ciął ją po pysku, jednak ta krótko potem wbiła mu pazury blisko łokcia. Był na przegranej pozycji.

Usłyszał huk. Jego pole widzenia zaćmił pył i popiół. Nagle poczuł, jak nacisk pazurów i kłów znika z jego ciała. Odczekał parę sekund, by otworzyć oczy, a jak już to zrobił, ujrzał długi pas lodu, ciągnący się od niego na lewo, wokół niego oszroniona trawa opadła, jakby martwa. Przez ten szlak był wstanie zobaczyć daleko odrzuconą wilczycę. Usłyszał chrzęst. Amelie podeszła do niego od prawej, dysząc ciężko, ledwo słaniając się na nogach. Że też była zmuszona do używania magii w takim stanie. Popatrzyli się po sobie, a potem zerknęli na leżącą już w formie człowieka wilkołaka. Nastała cisza, Leonard, dopiero teraz w pełni zdał sobie sprawę z tego jak bardzo krwawił, jak silnie odczuwał ból, tak, że zamgliło mu wzrok. Poczuł dłoń na swoim ramieniu.

- Nie odpływaj jeszcze, mamy sprawę do załatwienia – gestem wskazała leżącą dalej kobietę.

ŁówOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz