Powoli, szaro wstawał dzień. Granatowe, nocne niebo z mozołem ustępowało leniwemu błękitowi, który z minuty na minutę nabierał siły i coraz odważniej pochłaniał połacie nad głowami mieszkańców San Francisco, który już pędzili załatwiać swoje niezwykle ważne spawy w swoich niezwykle drogich autach. Pędzili niezwykle szybko w szalonym pędzi i unikało im to piękne zjawisko, które zaglądało do hotelowego pokoju zza odsłoniętych delikatnie kotar, by zastać pewnego mężczyznę zupełnie rozbudzonego. Chociaż jego powieki rozwarły się godzinę temu, nie śmiał ruszyć się z miejsca, a zamiast tego zafascynowany obserwował wschód słońca.
Nie pamiętał już dnia, w którym tak prosta i podstawowa czynności sprawiała mu niewypowiedzianą radość, która rozlewała się niczym miód na jego sercu. Przyjeżdżając do San Francisco był pełen goryczy, która po tej nocy odeszła w niepamięć. Czuł się lekki jak piórko, otoczony mydlaną bańką… po prostu szczęśliwy. Nawet w swojej głowie nie potrafił dobrać odpowiednich słów by ubrać w nie uczucie, którego doświadczył. A to podsunęło mu myśl, że najwidoczniej szczęście nie powinno być opisywane. Każdy miał swoją definicje szczęścia. Słowo szczęście mogło przywodzić zapach nieobrobionego drewna z tartaku, jeśli ktoś dni dzieciństwa spędził na wsi, ale równie dobrze szczęście mogło być obrazem kobiecego płaszcza z kraciastą podszewką, jeśli największą radością dla kogoś było odnalezienie tej jednej jedynej kobiety.
Dla Harrego Stylesa szczęście mieściło się w tym poranku, gdy nad zatoką i ponad Golden Bridge świat budził się do życia, robiąc to całkowicie obok niego. Szczęściem dla niego był fakt, że miejsce obok niego było puste. Ale ta nieobecność w jego pościeli była radosna, bo świadczyła o tym, że ktoś je opuścił. Ktoś kogo brunet nie był wstanie zignorować, nawet jeśli jej obecność niosła ze sobą tak samo wiele zalet jak szkód. Nawet jeśli była przeciwieństwem spokoju, na który patrzył swoim jadeitowymi, szeroko otwartymi oczami.
Wyszła nim słońce zdążyło się obudzić, nim ktokolwiek pomyślał o wstawaniu. Zebrała swoje rzeczy i zostawiła słodki pocałunek między jego lokami. Obudził się wraz z trzaśnięciem drzwi, bo doskwierała mu samotność. Nawet jeśli pościel pod jego palcami wciąż nosiła zapach i ciepło jej ciała.
Tak, był zakochany. Zakochany i szczęśliwy. Zakochał się w niej. Bo czemuż miał by się w niej nie zakochać? Chciał być zakochany właśnie w niej. Właśnie teraz, gdy był młody.
Siedział na łóżku, pod plecami miał dwie poduszki – swoją i jej. Były już zimne. Pił dwie kawy z dwóch kubków – swoją i jej. Były już zimne. Starał się jak najmniej oddychać, by oszczędzić różnicę w powietrzu - w zapachu swoim i jej. Powietrze było już zimne. Gładził się delikatnie po przedramionach wyobrażając sobie, że to ona głaszcze – myślał o ich przyszłości. Miała ciepłe barwy, bo przepełniała go nadzieja przeplataną z pewnością, że będą w stanie przezwyciężyć swoje wady.
WCZEŚNIEJ
Jego usta oderwały się od jej, ale nic się nie wydarzyło. Żadne: „CO DO CHOLERY?!” nie zawisło między nimi. Uczucia nie buzowały, a ona nie czuła się podniecona w najmniejszym stopniu. Wargi nie drżały, policzki były chłodne a i piersi nie twardniały. Nic się nie zmieniło. Pocałował ją, a ona nie czuła nic poza szokiem spowodowanym tym, jak szybko i nagle do tego doszło.
CZYTASZ
Last Direction
FanficKochała go nie dlatego, że jego słowa były muzyką dla jej uszu. Kochała go dlatego, że samo brzmienie jego imienia spychało wszystkie jej demony w mrok. Sukces nie może być miarą szczęścia. Oboje się o tym przekonali. Co przyjdzie ze spotkania Harr...