Wigilia w tamtym roku nie była taka jak zwykle. Choć oczywiście ludzie starali się udawać, że wszystko jest tak samo świąteczne jak przed rokiem. Te święta nie pachniały siankiem i choinkowymi drzewkami. Pachniały jak zniszczone nadzieje i rozszarpane marzenia. Czuli, że nawet Chrystus, który miał się narodzić w tę cudowną noc, nie był w stanie im pomóc.
Święta w roku tysiąc dziewięćset trzydziestym dziewiątym smakowały chlebem, który konsystencją przypominał beton. Chlebem, który został wydany na kartki i ledwo dał się ukroić najostrzejszym scyzorykiem. Cieszyli się jednak z tego, co mieli, gdyż z jedzeniem było krucho. Przez ostatni tydzień przed świętami chodzili bardziej głodni niż kiedykolwiek przedtem.
Na stole wigilijnym miały stanąć ziemniaki, owy chleb o konsystencji betonu i karp, którego, nie wiadomo skąd, przyniósł ojciec Klary. Klara upiekła bułeczki z resztek mąki, które leżały w spiżarni. Dzieciaki już od rana zaglądały do kosza z wypiekami i próbowały podjadać rumiane bułeczki. Najsmaczniejsze były z buraczaną pastą, którą zasadniczo nazywano marmoladą, ale nawet głupi wiedział, że marmoladą to na pewno nie było.
W Wigilijny poranek Klara znowu przyłapała małe łasuchy, które czatowały na koszyk przykryty białą serwetką.
— Sio! Zjecie je po kolacji. Nie zostanie wam na później, łakomczuchy, już trochę dostaliście wczoraj wieczorem.
— Ale Klarciu! One wyglądają pysznie, dawno nie jedliśmy słodkości — odparł Stefek, robiąc maślane oczka.
— Nie myśl, że dam się nabrać na twoje sztuczki, mały łobuzie — powiedziała Klara i dała bratu pstryczka w nos. — Nie ma tam nawet wystarczającej ilości cukru, a mąka wyglądała bardziej jak młyńskie odpady niż zmielone ziarna.
— To wciąż są bułeczki — stwierdziła Zosia, przybierając minkę zbitego psa.
— Tak i wyglądają bardzo apetycznie — powiedziała Estera, dołączając do bliźniaków.
— Co powiecie na to, że dostaniecie bułeczki, jeśli będziecie się dobrze zachowywać i pomożecie w przygotowaniu kolacji? — spytała panienka Jasińska, poprawiając fartuszek.
— Tak! — krzyknęły rozentuzjazmowane dzieci.
Drzwi do mieszkania Jasińskich się otworzyły i do środka wszedł pan Jasiński. Otrzepał buty ze śniegu i radośnie oznajmił:
— Spokojnych świąt! Prawie skończyłem pracę na dziś. Muszę jeszcze tylko dostarczyć pewną rzecz. A co to tak pachnie?
— Tato, ani mi się waż tykać okupacyjnych bułeczek. Nikt nie dostanie ich przed kolacją, czy wyście wszyscy oszaleli?
— Chodźcie dzieciaki, nie denerwujmy gospodyni, bo jeszcze nie dostaniemy kolacji. — Zażartował Czesław. — Stefciu, idziesz ze mną po choinkę? Dziewczynki pomogą Klarze, a my raz dwa przyniesiemy drzewko. Będzie trochę bardziej świątecznie.
— No pewnie! Choinka stanąć musi! — powiedział dosadnie Stefek.
Chłopiec założył czapkę i puchaty szalik, który siostra zrobiła mu na drutach i wzuł swoje trzewiki. Estera i Zosia z uśmiechem poszły do kuchni, by pomóc Klarze przygotować nakrycia. W końcu miały dostać swoje bułeczki.
— Zaraz wrócimy! — krzyknął Stefek i drzwi mieszkania zostały zamknięte na klucz.
✧✧✧
Chwilę później wraz z ojcem udali się na poszukiwanie drzewka. Na rynku ludzie ustawiali mnóstwo choinek. Choćby tego dnia chcieli poczuć, że nie ma wojny. Chłopiec z zachwytem spoglądał na drzewa różnego kształtu, wysokości, koloru, gatunku. Wszędzie tak cudownie pachniało lasem!
CZYTASZ
Mazurek
Historical FictionCZĘŚĆ PIERWSZA MUZYCZNEJ TRYLOGII Kiedy nuty historii ponownie wygrały wojenną melodię, ludzie musieli stanąć do walki. Klara była nieco naiwną dziewczyną, po uszy zakochaną w muzyce i starym fortepianie, stojącym w rogu pokoju. Nie przejmowała się...