✧LXIV. Przyjaźń✧

100 17 37
                                    

Ciało dziewczyny opadło na bruk. Zanim zrozumiała, co się wydarzyło, chwyciła colta Anastazji i strzeliła prosto w mężczyznę. Trafiła w sam środek czoła. Szkop osunął się po kamieniach, a jego krew zaczęła bryzgać po wszystkim dookoła.

Gosia była w szoku. Nie potrafiła się otrząsnąć. Spojrzała na bezwładne ciało przyjaciółki i drżącymi dłońmi podniosła je ku górze. Oczy Nastki były przymknięte, a widoczne pod spodem białka, wywrócone na drugą stronę.

— Kockówna, no już. Nie wygłupiaj się! — szepnęła. — Musimy stąd uciec, zanim przyjedzie więcej szkopów. Błagam, otwórz oczy! Nie zostawiaj mnie tu.

Nie usłyszała odpowiedzi. W plecach Anastazji tkwił pocisk, ten sam, który miał przeszyć jej serce. Powoli dotknęła brunatnoczerwonej mazi, która spowiła ranę. Nabój był wbity głęboko, nigdzie nie mogła dostrzec rany wylotowej. Potem sprawdziła puls. Malutkie ciśnienie tliło się pod jej palcami. Żyła! Anastazja żyła, więc jeszcze nic nie było stracone. Mogła ją uratować.

— Pobudka... — odparła łamiącym się głosem Gosia.

Łzy napłynęły jej do oczu. Nie potrafiła zrozumieć, dlaczego Anastazja wyskoczyła tuż przed wystrzałem, osłaniając ją własnym ciałem. Wtedy ujrzała, że powieki rannej lekko się rozchyliły. Oczy spoglądały na nią tępo, a z jej ust wyciekła krew. Kockówna wyszeptała:

— Oj, Marchewo, doigrałyśmy się.

Na jej bladej twarzy pojawił się uśmiech. Uśmiech przepełniony bólem. Ruda nie była w stanie zahamować płaczu, ale wiedziała, że musiała działać szybko. Inaczej na Anastazję czekała śmierć.

— Dlaczego mnie zasłoniłaś? — spytała z żalem Gosia. — Myślałam, że...

— Bo... Zamojski... — Anastazja zakaszlała krwią. — Nie mogłam pozwolić, by któraś z was umarła. Nie myśl już, Marchewo, po prostu uciekaj i daj mi umrzeć.

— Nie umrzesz tu. Już ja ci to obiecuję! — odpowiedziała zmieszana. — Uratuję cię, Kockówna. Przysięgam, że cię uratuję.

Gosia podniosła swoją przyjaciółkę i zeszła wraz z nią w jedną z bocznych uliczek. Jej kolana niepokojąco drżały, gdy posuwała się kolejne kilka metrów naprzód. Była śmiertelnie przerażona, ale nie mogła tego okazać Anastazji. Nie pozwoliłaby, by wykrwawiła się na śmierć.

— Kockówna, nie odlatuj. Dostaniemy się do twojego mieszkania. Trzymaj się, to tylko kawałek.

— To inna dzielnica. Po prostu ratuj swoje życie, ja z dziurą w plecach i tak daleko nie zajdę.

— Nikt więcej nie będzie umierać. Słyszysz? Nikt więcej. Nie pozwolę na to. Zaprowadzę cię do domu.

Nie przemyślała jednak sposobu, w jaki miała przeprowadzić ranną tak, by nikt nie zauważył jej stanu. Póki co zakryła plecy dziewczyny swoim płaszczem, wytarła sączącą się z ust krew i starała się wyprowadzić ją na ulicę. Tamta część miasta całkowicie opustoszała, jakby ktoś zaczarował ludzi magiczną różdżką i zakazał im wychodzić z domostw. Przez kilka minut nie działo się tam zupełnie nic. Jednak, po chwili, przez przecznicę przejechała riksza. Gosia krzyknęła, aby kierujący nią młodzieniec się zatrzymał.

— Na Mokotów, poproszę.

— Ależ ja tak daleko nie jadę!

— Ale ja zapłacę. Przyjaciółka gorzej się poczuła i muszę ją odwieźć do domu. Dam ci nawet więcej pieniędzy niż potrzeba, tylko weź nas ze sobą.

— Zgoda — odchrząknął chłopak.

Kiedy Gosia usadziła Anastazję na rikszy, ta była ledwo przytomna. Wciąż podtrzymywała jej głowę, by nie opadła. Niczego w tamtym momencie tak bardzo nie pragnęła, jak tego, by Anastazja leżała bezpiecznie w domu. Riksza powoli snuła się po drodze. Minuty dłużyły się niesłychanie, a końca drogi nie było widać. Nastka słabła i nie mogła dłużej utrzymać przytomności. Kiedy trójkołowiec zatrzymał się przed kamienicą, Spysińska wysypała wszystkie pieniądze, jakie miała przy sobie, i serdecznie podziękowała młodzieńcowi.

MazurekOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz