— Jajko na twardo, na miękko czy po wiedeńsku?
— Przecież ja zawsze na twardo.
— A twarożek z miodem czy szczypiorkiem? — Rutynowe, zwykłe pytanie kobieta wprost wyświergotała, uśmiechając się szeroko do otwartej chwilę temu lodówki, uniesionym kącikiem ust jakby sugerując zielonym listkom, że absolutnie nie powinny się obawiać siedzącego przy stole męża. Miał przecież bardzo zadbany uśmiech, którym raczył zazwyczaj przeprowadzających z nim wywiady dziennikarzy. Bo Robert Collins zdecydowanie należał do takich, z którymi przeprowadza się mądre i dowcipne rozmowy, przedstawiane potem szerszej publiczności. Członek Komisji Kryzysu, Wiceprezes Zarządu Chronometrycznego — tytuły te wyniośle pyszniły się tuż obok określeń ❝kochający mąż❞ czy ❝umiłowany brat❞ na kolejnej z okładek lokalnych gazet. Gazet drukowanych (mimo niewielkich zasobów papieru) hurtowo, bo przecież każdy chciał wiedzieć co taki Komisarz Kryzysowy może mieć do powiedzenia w kwestii podatków, dobrego wychowania, podboju kosmosu, pasty do butów...
Mieszkańcy kochali Pana Collinsa. A on sam — z czego Pani Collins była niezmiernie dumna — kochał mieszkańców jak własne dzieci, zapewniając ich, że ani roztopy, ani Karteńskie bojówki, ani nawet Salmonella nie są w stanie im zagrozić. W razie niebezpiecznego obrotu spraw był gotów osłaniać miasto własną piersią! To zaszczyt dla zwyczajnej zieleniny stać się częścią śniadania takiego bohatera jak on — myślała, szykując papierową torbę.
— Jane, zamykaj drzwi tej cholernej lodówki — zakomenderował Pan Collins, przebijając skorupę myśli, w której zniknęła jego żona, kontynuując wypowiedź zawadiackim tonem. — Przypomnij mi dlaczego musieliśmy kupić ją tak wcześnie, skoro prawie wszystko można jeszcze trzymać na balkonie.
— Kochanie, szanujący się ludzie mają teraz lodówki! — Istotnie, moda na wyposażanie mieszkań w zamrażarki czy chłodnie była nowym kaprysem, szybko znajdując sobie jednak miłośników wśród ekstrawaganckich miłośników chłodu. Ujemne temperatury, będące nieodłączną już częścią Miasta, tradycyjnie wykorzystywane jawiły się większości jako rozwiązanie o wiele bardziej logicznie niż urządzenia chłodzące.
— Dlaczego producenci potrafią tak dobrze trafić w przyszłe potrzeby? — Zadał retoryczne pytanie wiążąc eleganckiego buta, na które w odpowiedzi żona wzruszyła tylko ramionami. — Zupełnie jakby podróżując w czasie dostrzegli co nas czeka i po stanowili to wykorzystać.
— Żeby zaraz podróże. Wystarczy termometr i już widać, że coś się święci! — Z rozczuleniem stuknęła w szybę, za którą znajdował się miernik temperatury. — Przyjdę w muślinowej sukience, ale czy powinnam dopiąć kołnierzyk? Czy żony reszty członków Komitetu Kryzysowego noszą perły?
Pan Collins uśmiechnął się tylko, słuchając rozgorączkowanej małżonki. Odbierając z jej rąk papierową torebkę rzucił okiem na temperaturę - minus piętnaście i pół stopnia — w sam raz.
— To wielki dzień — Pani Collins poprawiła szalik męża. — Twój wielki dzień!
Zarzucając mu ręce na szyję w sponatnicznym geście radości cmoknęła kącik jego ust, szybciutko uciekając od możliwości rozkojarzenia w chwili przygotowania do walki o tak ogromny sukces jak ten. Jeszcze nie teraz, jeszcze nie czas.
— Przyjdę w satynowej w kwiaty. — Mruknęła do samej siebie, wzrokiem odprowadzając brodzącego po kostki w śniegu Roberta i poszła zamknąć drzwi lodówki.
CZYTASZ
𝐃𝐄𝐅𝐈𝐍𝐈𝐓𝐘𝐖𝐍𝐘 𝐊𝐎𝐍𝐈𝐄𝐂. ᵒⁿᵉ⁻ˢʰᵒᵗ
FantasyJeden wróbelek czyni wiosnę. A przy okazji apokalipsę. Praca bierze udział w konkursie ❝Chwila, to już Święta!?❞ organizowanym przez @Chwila_Moment.