Kiedy wiosna dotknęła swoją delikatną dłonią żydowskie serca, Niemcy nie dali się jej omamić. Z kamiennymi twarzami spoglądali na świat. W lodowatym wzroku można było dostrzec pogardę, uczucie wyższości. Kiedy w getcie zakwitły żonkile, zbryzgane śmiercią, schyliły swe żółte główki, aby nie spoglądać na ludzi, którzy byli tam zamknięci. Kiedy dziewiętnastego kwietnia tysiąc dziewięćset czterdziestego trzeciego getto rozbłysnęło śmiercionośną łuną, Żydzi postanowili postawić opór okupantowi. Nie walczyli, by odzyskać wolność. Walczyli, by godnie umrzeć. Wiedzieli, że jeśli nie postawią się nazistom, wszyscy zginą w haniebny sposób, zamknięci w obozach koncentracyjnych.
Mimo że byli przygotowani na śmierć, bo za murami widzieli ją codziennie, decyzja Heinricha Himmlera pogruchotała ich serca. Całkowita likwidacja getta miała się rozpocząć tuż przed Paschą. Od kilku miesięcy niemieccy żołnierze pozbywali się Żydów z miasta, mordowali ich albo wsadzali w transport do obozów. W środku uciskał ich głód, zaraza i bieda, a na zewnątrz wpakowali się prosto w paskudne łapska Śmierci.
Niemieccy żołnierze szykowali się na to od dłuższego czasu. Getto warszawskie było już na skraju swojego istnienia. Rozkaz, który otrzymali od Himmlera, był prosty:
Żydom śmierć!
Okrutne zbrodnie z Oświęcimia, Treblinki, Bełżca i wielu innych obozów, nie pozostawiły Żydom wyboru. Jeśli nie chcieli zginąć w taki sposób, musieli walczyć. Lepiej było dostać kulką w łeb i paść na ziemię z honorem, niż skończyć w kolejnym więzieniu. W większości słabo uzbrojeni, odcięci od ludzkości, szykowali się na swoją małą walkę. Kilkuset żołnierzy, z kilkoma karabinami, miało zmierzyć się z żelaznymi monstrami nazistów.
Za każdym razem, gdy z nadzieją spoglądali w niebo, ich Bóg zdawał się odwracać wzrok od małego piekła, które rozgorzało u zbiegu Nalewek i Gęsiej, Zamenhofa i Gęsiej oraz na placu Muranowskim.
Rankiem Niemcy zaczęli wjeżdżać do środka czołgami i samochodami pancernymi. Zatrzymywali ludzi korowodami policji. Wchodzili na teren getta z niezmiennymi kamiennymi twarzami. Szli, by nieść śmierć, by zabijać wszystko, co stało na ich drodze. Takie były rozkazy, nie mogli znajdywać w sobie resztek litości dla swych ofiar. Wierzyli, że dzięki temu uczynią świat lepszym.
Jednak przy bramie od strony Nalewek stało się coś niespodziewanego. Bowiem żaden nazistowski żołnierz nie spodziewał się, że osoby przebywające w getcie zaczną się stawiać. Wysoki blondyn, który kierował jednym z wozów, zaczął się niepohamowanie śmiać, gdy ujrzał kilkanaście osób, stojących na ulicy. Byli odziani w wielokrotnie łatane łachmany. Z tego, co mógł dostrzec młody Niemiec, żaden z nich nie dzierżył w dłoni pistoletu.
— Jakob, widzisz tych żydowskich szaleńców? — spytał się swojego kompana, wciąż śmiejąc się pod nosem.
— Naprawdę myślą, że mogą coś zdziałać? — Zaśmiał się ów Jakob. — Żałosne psy. Rozjedziemy ich jak marmoladę, Elias. To nawet nie zajmie długo.
— Nikt by nie pomyślał, że takie ścierwa będą miały ochotę się stawiać — mruknął inny, spoglądając na ulicę. — Zamierzają pobić nasze czołgi bez jakiejkolwiek broni? Już nawet Polaczki się lepiej przygotowują!
Żydzi wyszli tuż przed nich z butelkami i granatami. Spojrzeli na siebie porozumiewawczo. Nie mieli zbyt wiele do stracenia. Pogodzili się ze swoim losem w momencie, w którym usłyszeli o zarządzeniu Himmlera.
Zdjęli zawleczki z granatów i podpalili szmatki nasączone benzyną. Rzucili nimi w blaszane powłoki samochodów. Ciężarówki rozbłysnęły rażącym płomieniem, a ŻOB nie poprzestał na tym i wciąż dawał ognia. Butelki roztrzaskały się karoserii, a wraz z popękanym szkłem na zewnątrz wychodził ogień. Nie mogli się poddać pierwszego dnia. Wiedzieli, że nie oddadzą się w ręce Niemców bez walki.
CZYTASZ
Mazurek
Ficção HistóricaCZĘŚĆ PIERWSZA MUZYCZNEJ TRYLOGII Kiedy nuty historii ponownie wygrały wojenną melodię, ludzie musieli stanąć do walki. Klara była nieco naiwną dziewczyną, po uszy zakochaną w muzyce i starym fortepianie, stojącym w rogu pokoju. Nie przejmowała się...