W niedzielne popołudnie, kiedy w warsztacie nie było już żadnych zleceń, Lucjan i Beniek umówili się na spotkanie z Edmundem. Równy miał zaprowadzić ich do Zamojskiego, by powiedzieć mu o tym, że istnieli i czekali na dołączenie do konspiracji. W duszy modlili się o powodzenie tamtego przedsięwzięcia.
Był koniec maja, mieli szkolić się jeszcze wprawdzie przez cztery soboty, przynajmniej to usłyszeli od Mundka. On jednak postanowił powiadomić Zamoja wcześniej, żeby zbytnio go nie denerwować. Nikt przecież nie chciał ryzykować nagłym zdenerwowaniem Eryka Zamojskiego.
— Wychodzicie gdzieś? — Ojciec złapał ich w drzwiach, gdy mieli już opuścić warsztat.
Żaden z braci nie przewidział takiej możliwości. Nie mieli przygotowanej żadnej wymówki na to, gdzie mogliby się wybrać w niedzielę o godzinie piętnastej. W niedzielną wizytę w kościele i ich nagłe nawrócenie pan Ambroży nigdy by nie uwierzył. Lucek musiał zastanowić się nad sensownym powodem ich wyjścia. Wreszcie wypalił:
— Idę na spacer z Małgosią. Obiecałem jej, że wreszcie gdzieś wyjdziemy. Mamy mało czasu dla siebie, a w końcu jesteśmy narzeczeństwem.
— A Benjamin idzie w charakterze twojej przyzwoitki, mam rozumieć? — spytał Ambroży podejrzliwym tonem.
— A ja idę na spacer sam. Zupełnie w inną stronę, żeby nie przeszkadzać naszym gołąbeczkom.
— Jeśli wrócisz do domu pijany, Benjaminie, to uduszę cię własnymi rękoma.
— Nie wrócę do domu pijany, tato.
— Zawsze tak mówisz, synu! I za każdym razem ledwo trafiasz w drzwi. Mam ci przypominać, jak wpadłeś w witrynę i prawie ją strzaskałeś?
— Tym razem naprawdę nie zamierzam się upić.
— Tylko wróćcie przed godziną policyjną, bo matka będzie się martwić — oznajmił ojciec.
— Dobrze, tato. Nie mamy przecież dwunastu lat.
Obydwaj wyszli z warsztatu. Przez chwilę widzieli ojca, który spoglądał na nich w szybie. Potem pan Ambroży zniknął na horyzoncie, a oni stanęli na rogu ulicy.
— Mało brakowało — burknął Beniek.
— On by nas zabił, kiedy by się dowiedział, co właśnie zamierzamy zrobić.
— Kto by was zabił, panowie? — spytał Edmund.
Mundek szedł w ich stronę od dłuższej chwili. Wyłonił się zza winkla, by przestraszyć braci Leszczyńskich. Udało mu się to na tyle dobrze, że Beniek niemal pisnął.
— Edmund! Co ty tutaj robisz tak wcześnie?
— Czekałem na was, ale nie przychodziliście, więc postanowiłem się przejść w waszą stronę.
— Nie musiałeś nas straszyć, Matko Boska — westchnął Lucek.
— Zawsze zza winkla mógł wyskoczyć szkop, więc nie omawiajcie szemranych interesów na rogach ulic.
— Idziemy do Zamoja? — spytał Beniek, który nie był zbyt cierpliwy. Nie mógł się doczekać ich rozmowy z Zamojskim, wolał mieć ją już za sobą.
— Tak. Módlcie się lepiej, żeby nie zabił was zaraz po wejściu. A mnie razem z wami — mruknął Edmund.
— To mogłoby go aż tak zdenerwować?
— Powiedzmy. No, nie marnujmy więcej czasu, za mną, panowie.
Edmund zaprowadził braci Leszczyńskich do kwatery. Zamoj przebywał w niej praktycznie cały czas. Częściej można było go znaleźć tam, niż we własnym domu. Mundek wszedł do środka i wkrótce znalazł się przed pokojem, w którym przesiadywał Zamojski.
CZYTASZ
Mazurek
Ficción históricaCZĘŚĆ PIERWSZA MUZYCZNEJ TRYLOGII Kiedy nuty historii ponownie wygrały wojenną melodię, ludzie musieli stanąć do walki. Klara była nieco naiwną dziewczyną, po uszy zakochaną w muzyce i starym fortepianie, stojącym w rogu pokoju. Nie przejmowała się...