XV

97 16 10
                                    




Za drzwiami stało dwóch facetów z bronią. Jeden z nich, który pewnie ruszył do przodu, był smukłym, wysokim szatynem. Jay rozpoznał go od razu.

- Na ziemię  — warknął intruz, patrząc Fulgurowi prosto w oczy. Kipiało od niego agresją.

- Czym zawdzięczam sobie tak osobliwą wizytę, panie Smith?  — spytał szef kliki kpiąco, stojąc bez napięcia.

Mężczyzna natychmiastowo zacisnął szczękę.

- Gdzie reszta?

- Kai  — szepnął ten z tyłu drżącym głosem. - Rozejrzyj się.

Usłyszawszy partnera, szatyn niechętnie spuścił na moment wzrok i niemal od razu się zapowietrzył.

- Co tu się, kurwa, stało?  — mijał spojrzeniem podłogę pełną martwych piratów.

Jay przymknął powieki. Nie odpowiadał. W jego głowie pojawiło się kolejne ważne pytanie: dlaczego znów popełnił błąd? Nie mając kliki, która mogła go ochronić, powinien ukryć się w innej siedzibie. Tymczasem został tutaj, opłakując cicho stratę, a tak piekielnie istotne elementy jak policja, umknęły mu.

Nigdy wcześniej próg bazy nie został przekroczony przez gliny.

- To była mafia — wymamrotał nerwowo ten z tyłu. - Tu musieli być oni.

Jay parsknął krótkim śmiechem, zwracając na siebie uwagę owych przybyszów.

- No proszę. Czyli jednak nie jesteście aż tak zacofani w informacjach.

Smith przeszył go wzrokiem.

- Twój szef żyje? — trzymał wciąż pistolet skierowany na mężczyznę.

- Może — odparł beznamiętnie. - Powinien być do góry.

Agent bił się przez chwilę z myślami. Przetarł czoło pospiesznie i nie spuszczając wzroku od Jay'a, nakazał drugiemu zostać.

- Boże — wymamrotał wysoki brunet, przełykając ślinę. Trzymał pistolet mniej pewnie od poprzednika.

- W tym miejscu nie znajdziesz Boga — stwierdził Jay spokojnie, obserwując mężczyznę. Nie był skupiony na Fulgurze. Porozrzucane ciała leżące na podłodze sprawiały, że tracił kontrolę nad własnym.

Wtedy Walker zareagował.

Niemalże natychmiast machnął ręką, wyrzucając z dłoni przeciwnika broń. Wyciągnął własną z kieszeni, skierował mu ją w czoło. Przycisnął chłopaka agresywnie do ściany i zakrył mu usta. Facet próbował walczyć i miał w sobie dużo siły, chociaż nie potrafił jej odpowiednio skierować. Jay bez jakichkolwiek emocji na twarzy przyjrzał się chłopakowi.

Prawdopodobnie w innej sytuacji nie zdobyłby się na taką głupotę, jaką jest atak na policjanta, czy kimkolwiek ten gość był. Intuicja i logika mówiły mu jednak o bardzo interesującym zjawisku - powinno ich być więcej, w strojach, zakrytych łbach i nakazem przeszukania. Natomiast ci dwaj wyglądali nadzwyczaj groteskowo.

Agent Smith był jego wrzodem na dupie, mówiąc krótko. Łamał prawo, by zdobyć wszelkie informacje na temat kliki. Nie bał się łapać, ranić i zabijać ludzi Jay'a. Podążał za impulsem, agresją i determinacją. Ten facet był popieprzony, ale nieszkodliwy. Więcej irytował, niżeli faktycznie działał. Jay dobrze wiedział, że jego zespół w pracy również go nie znosił.

Na początku nie miał pojęcia, skąd on do cholery się wziął. Dopiero po jakimś czasie zrozumiał, gdy w końcu udało mu się zdobyć więcej informacji na jego temat. Był bardzo podobny do swego ojca, którego Jay widział przed śmiercią.

Krawat |NinjagoOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz