Wdech. Wydech. Wdech. I nic. Żadnego rzężenia w płucach. Żadnych problemów z oddychaniem. Kolejna próba, może to tylko złudzenie. Wdech. Wydech. Znowu nic. Leżąc wśród opadłych liści, gdzieś pośrodku jakiegoś lasu, on, Juliusz Słowacki zachwycał się każdą chwilą. Czuł się jak młody bóg. Lecz, gdy moment fascynacji minął, a myśli zasnuło jedno wielkie, trudne do opisania zaskoczenie, jedyne na co stać było wielkiego poetę, było głośne:
— Gdzie ja kurwa jestem?!
Juliusz szybko wstał. Za szybko. Sekundę później znów leżał w liściach. Zszokowany swoim odkryciem, postanowił pozostać na ziemi. Czołgał się więc do najbliższego drzewa, które jak się mu wcześniej wydawało, stanowiło całkiem dobry punkt podparcia. Był to jednak błąd o tyle poważny, iż roślina okazała się zbyt słaba i spróchniała, by mogła utrzymać ciężar ciała Słowackiego. Poeta runął twardo na ziemię, przy akompaniamencie łamanego drewna. Ciche, acz siarczyste przekleństwo opuściło usta Juliusza. Wtedy naszła go kolejna myśl - przecież on tak nigdy nie przeklinał. Coś się zmieniło. W przypływie nieuzasadnionej paniki zaczął dotykać swojej twarzy, brudząc ją jeszcze bardziej. Nic się nie zgadzało! Ani nos, ani policzki. Juliusz podejrzewał, że nawet włosy są inne. Są krótkie. Podwinął rękawy i zobaczył lekko wyblakły tatuaż na lewym przedramieniu. Przyglądał mu się z niemałym zainteresowaniem. Nie wiedział skąd się wziął, ani czym był. Ale całkiem mu się podobał. Przyjrzał się też swoim ubraniom. Spodnie były mocno przetarte to tu, to tam. W ciemnej bluzce była dziura. Jakby tego było mało, wkoło dziury była jakaś świeża plama. Słowacki dotknął mokrego materiału. Tajemnicza substancja znajdowała się teraz na opuszkach jego palców. Powąchał, zmrużył oczy i zmarszczył brwi. Znał ten zapach. Oj, znał go doskonale.
— To... Krew!? — krzyknął, lecz zagłuszył go odgłos wystrzału. Juliusz pobladł. Widział przed sobą coś przypominającego człowieka. Słyszał też dziki syk za sobą. Wszystko działo się jakby w zwolnionym tempie. Później padł kolejny strzał. Słowacki wstrzymał oddech i zamknął oczy mocno je zaciskając. Oczekiwał na kolejny wystrzał, ale ten nie nadszedł. Zamiast tego, słyszał ciche mamrotanie. Otworzył więc oczy i obejrzał się za siebie. Jakieś pół metra od niego znajdowała się ta sama postać, którą widział wcześniej. Był to bez wątpienia człowiek. Lecz to, nad czym się pochylał nie przypominało niczego, co Juliusz Słowacki w swoim niezbyt długim życiu widział. Broń nieznajomego leżała na ziemi, praktycznie na wyciągnięcie ręki. Słowacki powoli po nią sięgnął. Wspierając się na lufie, wstał i wymierzył w obcego.
— Wstań powoli — powiedział, niemal drżąc ze strachu. Czego się w sumie obawiał? To on miał tutaj broń. — I odwróć się.
— Zastanawiałem się, kiedy po nią sięgniesz. — głos nieznajomego był wyjątkowo spokojny. Mężczyzna odwrócił się powoli. — Jaka szkoda, że z niej nie skorzystasz.
W momencie kiedy stanęli twarzą w twarz, padł kolejny strzał. Juliusz w pierwszej chwili poczuł ukłucie, później jego całe ciało zalała fala ogromnego bólu. Wypuścił strzelbę z rąk. Osuwając się na ziemię, zauważył pistolet w dłoni przybysza. Później nie było już nic. Tylko ciemność...Obudził się znowu. Tym razem znajdował się w całkiem przytulnie urządzonym pokoju. Leżał opatulony pościelą. Wnętrze oświetlały promienie słońca delikatnie tłumione przez pomarańczowe zasłony. Juliusz próbował się podnieść, ale paraliżujący ból mu na to nie pozwalał. Nie wiedział gdzie jest, i szczerze powiedziawszy nie chciał wiedzieć. W miarę możliwości starał się rozejrzeć po pomieszczeniu. Od momentu, kiedy zobaczył drzwi, zaczął je obserwować i uważnie nasłuchiwać. Nie minęło wiele czasu, nim do jego uszu dotarł odgłos kroków. Drzwi lekko skrzypnęły i do pokoju weszła jakaś postać. Słowackiego oblał zimny pot, kiedy rozpoznał twarz tego człowieka. Mimo bólu, gwałtownie się podniósł i krzyknął:
— To ty!
— To ja. — Mężczyzna nieznacznie wzruszył ramionami. Patrzył na Juliusza z niemałym zainteresowaniem, co samemu Juliuszowi niezbyt się podobało. — Chciałem przeprosić za wcześniej...
— Postrzeliłeś mnie!
Krew napłynęła do twarzy Słowackiego. Co ten człowiek sobie myślał? Że można za coś takiego przeprosić? Nieznajomy cofnął się, nie będąc do końca przekonany, co ma teraz zrobić. Pochylił lekko głowę i ściągnął brwi. Zamrugał parę razy, skupiając swoje spojrzenie na ciemnej podłodze. Między mężczyznami zapanowała bardzo niezręczna cisza. Juliusz wciąż oddychał ciężko, głównie przez nos, próbując się uspokoić. Ostatecznie ponownie się położył. Obserwował przybysza przez chwilę, po czym przeniósł wzrok na sufit. Westchnął i obrócił głowę w stronę nieznajomego. Ich spojrzenia spotkały się dosłownie na parę sekund. Juliusza przeszły ciarki. Oczy tego człowieka nie miały w sobie nic ludzkiego. Ziały chłodną pustką.
Mężczyzna odchrząknął, siadając na skrzypiącym, starym krześle.
— Wiem jak to wygląda — zaczął, nie spuszczając oka ze Słowackiego. Oparł się wygodnie, po czym kontynuował — Jestem winny, to fakt. Ale w tych czasach nie można nikomu ufać.
Juliusz nic nie odpowiedział. Nie rozumiał do czego zmierzał jego rozmówca. Liczył, że sam mu wszystko powie. Wystarczyło tylko pozwolić mu mówić.
— Ostatnio zaczęły dziać się dziwne rzeczy. — Nieznajomy założył nogę na nogę i na chwilę oparł się głową o ścianę. Gwałtownie się wyprostował, jakby nagle przypomniał sobie o czymś ważnym. — Ale gdzie moje maniery! Nazywam się Stanisław Wyspiański.
Słowackiemu nic to imię nie mówiło, ale przynajmniej teraz wiedział z kim ma do czynienia.
— Na początku myślałem, że jesteś zwykłym człowiekiem. — Po tych słowach Stanisław wstał
i zaczął krążyć po pokoju. — Przestraszyłeś mnie, jeśli mam być szczery.
— Ja? — Juliusz podniósł się na tyle, na ile pozwalało mu obolałe ciało. — Jeśli ktoś ma być tu przestraszony, to chyba tylko ja.
— Jak mówiłem, ostatnio dzieją się tu dziwne rzeczy. — Wyspiański całkowicie zignorował uwagę Słowackiego, szybko zmieniając temat. — Tacy jak my zaczęli znikać...
— Chwila moment! Jacy my?
— No, wieszcze... wieszczowie... jakkolwiek się to odmienia. — Mężczyzna odsłonił okno i zapatrzył się na świat za szybą. Nastąpił moment krótkiej ciszy. Stanisław spojrzał na Juliusza z powagą w jego orzechowych oczach. — Nie wiesz czym jesteś, prawda?
Poeta pokręcił głową. Podejrzewał, że nie jest człowiekiem. Przecież umarł. Teraz dopiero to do niego dotarło. On już nie żyje. Gdzie zatem tkwił haczyk?
— Jesteś wieszczem. W poprzednim życiu byłeś artystą. Jakimś pisarzem pewnie, bo to my najczęściej kończymy w ten sposób. Teraz jesteś, no powiedzmy, czymś na kształt łowcy potworów czy czegoś takiego.
Juliusz uniósł lekko brwi, ale nie powiedział nic. Uparcie wpatrywał się w postać Stanisława, próbując zrozumieć o co mężczyźnie chodzi. Jakie demony? Jacy łowcy? Usłyszawszy turkot silnika, Wyspiański odsunął się od okna. Słowacki zdziwił się trochę, widząc nagłość w ruchach mężczyzny. Stanisław wyszedł szybkim krokiem, zamykając za sobą drzwi. Poeta zaczął odczuwać jakiś dziwny niepokój. Nie mógł się nawet podnieść, nie mógł nic zrobić. Widział tą śmiertelną powagę na twarzy Wyspiańskiego. Ze względu na panującą w pokoju ciszę, Juliusz słyszał jak mężczyzna przeładowuje broń. Nie podobał mu się ten dźwięk. Cała ta sytuacja mu się nie podobała. Słyszał jak jacyś ludzie wchodzą do środka. Rozmawiali o czymś, ale przymknięte drzwi tłumiły większość słów. Słowacki zsunął się powoli z łóżka, odkrywając zadziwiającą rzecz. Nic go już nie bolało. Podkradł się więc do drzwi i zaczął nasłuchiwać.
— Jak mogłeś! — wrzasnęła jakaś kobieta. Juliusz nie musiał widzieć jej twarzy, by móc sobie wyobrazić jak wściekła musiała być. — Nie tego się spodziewałam!
— A czego się niby spodziewałaś? — To był Wyspiański. Co do tego Słowacki nie miał żadnych wątpliwości. Nie mniej jednak, jego głos brzmiał inaczej, niż wtedy, gdy wcześniej rozmawiali. Bardziej oficjalnie. — Że go przyjmę z otwartymi ramionami? A może od razu wezmę go pod swoje skrzydła? Masz w ogóle pojęcie co się dzieje?
Nastąpiła chwila ciszy. Poeta starał się zobaczyć coś przez dziurkę od klucza. Teraz ją widział. Młodą, piękną kobietę o miedzianych włosach. Wyglądała na zakłopotaną. Jakby pytania Stanisława zbiły ją z tropu.
— No, ale żeby zaraz do niego... — Juliusz przypadkowo nacisnął klamkę i wpadł do pokoju. Kobieta uniosła lekko brwi ze zdziwienia, a Wyspiański pokręcił głową, będąc jednocześnie rozczarowanym i poirytowanym. — ... strzelać. Na Boga! Myślałam, że będzie gorzej.
Wtedy Słowacki zobaczył w pomieszczeniu jeszcze jedną osobę. Mężczyznę, nie wiele po dwudziestce, który patrzył się na niego w tak dobrze znany mu sposób. I nie miało to znaczenia, że wyglądał inaczej. To wciąż był ten sam człowiek.
— Czemu ze wszystkich ludzi, to musiałeś być ty!? — krzyknął Juliusz, mierząc wzrokiem młodego mężczyznę. Chłopak uśmiechną się szyderczo. — Dlaczego?!
— Juliuszu. — Mężczyzna nie przestawał się uśmiechać.
— Adamie — warknął pod nosem poeta.
Patrzyli tak na siebie przez dobrych parę minut. W całkowitej ciszy.
— Jak dzieci... — westchnął Wyspiański, przewracając oczami. — Usiądźcie, mamy sprawy do omówienia.
______________________________________________________________Wreszcie Julek!
Stasiu is alive! Zanim przejdę do ogłoszeń parafialnych, chciałam podziękować wszystkim, którzy czytają Wieszczy. Nie oczekiwałam, że ktokolwiek będzie to czytał, więc no, będziemy pić za Wasze zdrowie, moi drodzy czytelnicy. A teraz ogłoszenia duszpasterskie:
Następny rozdział to radosna twórczość @CysiaDysia. Jest jeden z moich ulubionych rozdziałów i wierzę, że Wam też się spodoba. Akcja się nam powoli rozkręca. A skoro jesteśmy już przy tym, to pora ostrzec wszystkich tu obecnych, że jak to w przypadku mojej pseudo-twórczości bywa, postaci będzie dużo. Nawet bardzo dużo. I gdzie ja w tym wszystkim znajdę czas na memy? Już dawno nie robiłam nowych memów...
snikersova
CZYTASZ
Wieszcze
DiversosPewnego dnia, a może wieczoru, Bolesław Leśmian tworząc pewną balladę, napisał: "Lecz cieniom zbrakło nagle sił, a cień się mrokom nie opiera! I powymarły jeszcze raz, bo nigdy dość się nie umiera..." Jakże dziwny jest ten świat, że nie każdemu dane...