s e v e n t e e n

1.1K 83 152
                                    


Wydawało się, że czas stanął w miejscu. Dźwięki z zewnątrz ucichły, a atmosfera w pokoju Eddiego coraz bardziej się zagęszczała. Chłopiec z trudnością łapał oddech, a mimo to bał się sięgnąć po inhalator. Poruszenie choć jednym mięśniem było teraz dla niego tak samo niebezpieczne, jak odpalenia zapałki w pomieszczeniu wypełnionym prochem armatnim.

Sonia tępo patrzyła na syna. Niektórzy mogliby pomyśleć, że jest spokojna, lecz w środku aż w niej wrzało. Kobieta, w tym momencie, mogła już zacząć obmyślać, jak nawrócić swojego syna lub spisać go na straty, wręczając mimochodem paczkę żyletek z nadzieją, że sprawdzi ich ostrość na swoich przedramionach albo tchawicy. Eddie pocieszał się jednak, że jest jej jedynym synem, Sonia nie mogłaby się tak zachować. A on tylko dramatyzuje. Prawda?

Eddie dałby wiele aby usłyszeć krzyk matki. Cisza stawała się nie do zniesienia z każdą minutą. Chciałby aby coś powiedziała, krzyknęła, rzuciła w niego Biblią, cokolwiek. Byleby tylko wiedział, że to do niej dotarło. Kobieta, jednak nerwowo zamrugała oczami, po czym bez słowa wyszła z pokoju.

–Wyjdź.–oznajmił Eddie, starając się brzmieć jak najbardziej zdecydowanie. 

–Taa, właśnie Lucy, wyjdź.– odrzekł Richie.

–Mówiłem do ciebie.–Kaspbrak nie warzył się spojrzeć Tozierowi w oczy, mógłby wtedy wybuchnąć płaczem, upaść na kolana i błagać, aby go nie zostawiał. Był przerażony dalszą rozmową z matką, ale musiał to zrobić sam.–Oboje, wyjdźcie. Teraz!

Lucy nie trzeba było dwa razy powtarzać. Popatrzyła na niego przepraszająco i wybiegła z domu. Richie zaś patrzył na Eddiego z niedowierzaniem, gdy ten złapał go za rękę, pociągnął w dół po schodach i otworzył drzwi.

–Przecież ona cię zje! Eds, nie zostawię cię teraz!– zawołał Richie, bojąc się o swoją sympatię. 

–Dam sobie radę.–Eddie uśmiechnął się nieznacznie, lecz to na niewiele się zdało. Sam nie do końca wierzył w to co mówi. Ostatni raz pocałował chłopca i zamknął za sobą drzwi.

Eddie westchnął ciężko. Czekała go trudna wędrówka na górę. Powoli skierował się na schody. Znów marzył, aby dystans dzielący go z rozmówcą nie zmniejszał się z każdym krokiem.

Sonia siedziała w swojej sypialni. Opuszkami palców gładziła pozłacaną ramkę, ze zdjęciem Franka Kaspbraka. Kobieta widząc zbliżającego się syna, szybko poprawiła ubranie, jakby miała zaraz wygłosić mowę, od której zależy jej życie.

–Myślałam, że dobrze cię wychowałam. Dorastałeś bez ojca, ale sądziłam, że będziesz normalny.–zaczęła Pani K., ściskając nóżkę od ramki.

Normalny

NORMALNY

Co to do cholery znaczy, być normalnym? Pomyślał Eddie.

Nigdy nie był normalny. Daleko mu było do normalności i nie miało to nic wspólnego z jego orientacją. Sonia postarała się o to, traktując go, jak porcelanową lalkę.

Czy normalnym było zakładanie dziecku ochraniaczy, gdy zjeżdżał na zjeżdżalni? Nie. 

Czy normalnym było wmawianie dziecku astmy, aby mieć nad nim większą kontrolę? Oczywiście, że nie. 

–Myślisz, że on byłby z tego dumny?– kobieta potrząsnęła zdjęciem, przed twarzą chłopca.

–Mamo, ja...

Eddie poczuł nagły pulsujący ból na policzku.

Sonia po raz pierwszy uderzyła swojego syna. Chłopiec zatoczył się na ścianę próbując złapać równowagę. Obraz stawał się niewyraźny od łez, które z zawrotną prędkością zbierały się w jego oczach. 

Kobieta zawsze chroniła go przed jakimikolwiek urazami, do pewnego wieku, Eddie nie wiedział nawet co to ból. Potem poszedł do szkoły. Nadszedł czas na zajęcie miejsca w szkolnym układzie pokarmowym, gdzie zajął miejsce na samym końcu, zdany na łaskę i nie łaskę prześladowców. Nie raz Henry wyładowywał na nim swoją agresję, nawet któregoś dnia złamał mu rękę, ale to był pryszcz.

Największy ból sprawiła mu własna matka. W miejscu, gdzie powinien czuć się bezpiecznie, w swoim małym azylu, został zaatakowany za wyjawienie prawdy. Jego postępowanie zmusiło Sonię do użycia przemocy, którą tak gardziła. Chyba naprawdę, był złym synem...

-Nie waż się, wychodzić z pokoju.- wycedziła przez zaciśnięte zęby, ciągnąc Eddiego przez korytarz. 

Trzasnęła drzwiami od pokoju chłopca, jakby miała nadzieje, że już więcej ich nie otworzy. Na razie nie musiała się tym przejmować. Zbyt dygotał, aby złapać za klamkę. Nogi miał jak z waty, gdyby w ostatniej chwili nie podparł się ściany, upadłby na ziemie. Obawiał się, że gdy znów się poruszy, Pani K. wróci, aby uderzyć go jeszcze raz. 

Krtań odmówiła współpracy, lecz Kaspbrak nie zwracał na to uwagi. Świszczący oddech w akompaniamencie wylewanych łez, tworzyła symfonię największej rozpaczy, jaką ktoś mógłby sobie wyobrazić.

Problemy z oddychaniem Eddiego nasiliły się. Zaczął widzieć przed oczami czerwono-czarne plamy. Sięgnął po inhalator, spoczywający na nocnej szafce. Czując spust pod palcami, cofnął rękę.

Czy zasługiwał na dawkę lekarstwa? Pomoże mu to zaczerpnąć powietrza, ale nie ułatwi życia. Po co miałby po nie sięgać?

Gdyby umarł mógłby spotkać się z tatą, przeprosić go za każdy zawód jaki mu przyniósł. A kto wie, może gdyby znał już zaświaty na tyle dobrze, poszukałby Georgiego Denbrough. Powiedziałby mu, jak brat za nim tęskni i wciąż bardzo go kocha. I choć Bill już nie obwinia się za jego śmierć, nadal go pamięta. Tylko teraz patrzy w przeszłość z nostalgią, wdzięczny za te krótkie sześć lat, jakie dane im było spędzić.

Jego niedotleniony mózg wciąż tworzył nowe pytania, odbijające się głośnym echem od jego czaszki. Czy ktoś zatęskniłby za mną, gdybym umarł? Beverly i Rebecca na pewno płakałyby na jego pogrzebie, Stan, Bill, Mike i Ben pewnie trzymaliby emocje na wodzy, albo przynajmniej próbowali. A z biegiem czasu zapominali, że istniał. A Richie? Pękłoby mu serce...

Wizja jego zapłakanej twarzy zmusiła Eddiego do ponownego sięgnięcie po inhalator. Słodka chmura popłynęła w dół gardła. Znów bez problemowo oddychał. Nie mógł umrzeć. Gdziekolwiek trafiłby po śmierci, wątpił, że znajdzie tam drugiego Richiego.

Nagle usłyszał dzwoniący telefon. Zanim zebrał się, aby podnieść słuchawkę sygnał się urwał. Po chwili znów usłyszał dźwięk przychodzącego połączenia, a potem kolejnego i kolejnego.

–H-halo.–Głos Eddiego brzmiał słabo, jakby próbował się porozumieć z rozmówcą odgrodzony grubą szybą.

–Richie powiedział nam, co się stało. Wszystko okej? Jak się czujesz? Możemy jakoś pomóc? Chcesz żebyśmy przyjechali? –Mike zalewał go lawiną pytań.

Sonia była w błędzie, klub frajerów byli dobrymi przyjaciółmi. Najlepszymi.

–Nie! Nie przejeżdżajcie.– skłamał Eddie. Tak bardzo ich teraz potrzebował. Bev i Rebecca z pewnością dodałyby mu otuchy, Richie i Ben rozbawili, a Stan, Mike i Bill próbowaliby dojść do porozumienia z jego matką.– Mama bardzo dobrze to przyjęła, eee... wszystko jest w porządku.

–Naprawdę?– zapytał Mike pełen niedowierzania.

Nie miał do czynienia z panią K. zbyt często, ale nigdy nie myślał o niej, jako o osobie tolerancyjnej.

Nie wcale nie. Kłamałem. Chciał krzyczeć Eddie, choć gdyby wypowiedziałby jeszcze jedno kłamstwo rozpłakałby się, jak dziecko.

–Powiedz to reszcie i proszę, nie dzwońcie już dzisiaj. Cześć.

Czy może być gorzej?

Elastic heart {Reddie} √Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz