Rozdział 28.

134 6 53
                                    

Od autorki:

Z dedykacją dla @Jasyse Dla mojej wspaniałej beta czytelniczki. Kochana, wiem, że obiecałam poprawę, ale rozdział jest zupełnie niesprawdzony, więc czekam na uwagi odnośnie zapisu dialogu (chyba mam z tym mały problem xD) i opisów. Podejrzewam też brak logiki i ogólny bałagan, także mam nadzieję, że wszystko to wyłapiesz ;)

Spóźnione życzenia urodzinowe dla Moniki Garbicz. 

Enjoy:)

Wystarczyło, że odchrząknęła znacząco a pary, które do tej pory nie szczędziły sobie czułości podskoczyły jak króliki  i uciekły w popłochu. Uśmiechnęła się złośliwie. Ależ ci ludzie byli przewidywalni! Oparta o balustradę balkonu spoglądała w dół, na puste ulice Nowego Orleanu. Zwykle odbywały się tu parady, pokazy i wystawy sztuki a turyści nie szczędzili kliszy na uwiecznienie Francuskiej Dzielnicy, ale teraz najwyraźniej cała impreza przeniosła się do posiadłości. Otoczona wysokim murem porośniętym bluszczem znajdowała się w centralnej części miasta a rodowy herb umieszczony nad wrotami był jak syrena ostrzegawcza. Ale ludzie paradoksalnie lgnęli do zagrożenia i niebezpieczeństwa. Częściowo z ciekawości, częściowo ze strachu, częściowo by poczuć ten dreszcz ekscytacji i posmakować zakazanego owocu. Te pierwotne instynkty popychały ich w stronę autodestrukcji i tłumiły naturalny odruch samozachowawczy. 

"Nie tylko u ludzi" pomyślała Rebekah gorzko. 

— Dolar za twoje myśli. — Rzucił Marcel za jej plecami. Uśmiechnęła się niemrawo i potrząsnęła  głową. 

— Moje myśli wirują teraz w szale niczym tornado i nawet ja nie potrafię ich odczytać — odparła, uśmiechając się gorzko. 

— Niech zgadnę. Większość dotyczy Klausa? — miała ochotę dać mu w twarz za ten jego domyślny uśmieszek. Zacisnęła wargi, by powstrzymać ten naturalny odruch i policzyła w myślach do dziesięciu. 

— Poniekąd wszystko w moim życiu sprowadza się właśnie do niego, czyż nie? — zauważyła z nutą żalu. 

Marcel stanął z nią twarzą w twarz. Spojrzał na nią uważnie i z rozmysłem, powoli, ścisnął jej palce na balustradzie balkonu. Nie było w tym geście nic intymnego, żadnego ukrytego motywu poza chęcią podniesienia jej na duchu. Za to właśnie uwielbiała Marcela. Za całą swoją niepokonaną fasadą skrywał wrażliwość i nieprzebrane pokłady miłosierdzia. W swej okrutnej nieprzewidywalności był nad wyraz ludzki. Gdy uśmiechnął się do niej pokrzepiająco przemknęło jej przez myśl, że gdyby tylko chciała tak mogłoby być już zawsze. Jego ramiona mogły być jej ratunkiem, jej tarczą i bronią przeciw okrucieństwu świata. Kiedyś przecież tak mocno w to wierzyła! Zdawało się, że wierzył i on skoro po ich ostatniej wspólnej nocy zasugerował Klausowi, że mogłaby zostać jego żoną. Sprawiał wrażenie jakby fakt, że Klaus nie był jej bratem stał się jego kartą przetargową i w pewnym stopniu go ośmielił. Teraz nie patrzył na nią jak Marcel-Król Dzielnicy. Ani też Marcel-protegowany pierwotnych. Stał przed nią Marcellus- wychowanek Klausa, który pokochał jego siostrę (teraz już byłą) do szaleństwa i po trzech setkach lat pełnych tęsknoty i cierpienia wreszcie nabrał pewności, że może ją zdobyć. I śmiałości, by o to zawalczyć. Z jego oczu biło ciepło i nadzieja. Wszystkie mury upadły już dawno. A przynajmniej trzęsły się w posadach. Wszystko mogłoby być takie proste... Gdyby tylko nie nazywała się Rebekah Mikealson. 

— Nie będę pytał o moja rzekomą konkurencję... 

— Nie mam obowiązku niczego ci tłumaczyć — wysyczała wojowniczo a on uśmiechnął się pod nosem, jakby niczego innego się po niej nie spodziewał. 

— Jednakże ciekawi mnie powód, dla którego dostał w twarz na oczach całego ludu — ciągnął niezrażony —  przyznam, że widok był pyszny, więc domyślam się, że powód to materiał na dobry thiller!

Klątwa Pierwotnej RodzinyOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz