Podróż przebiegła wyjątkowo pomyślnie.
Jackson prowadził wynajętym samochodem na lotnisko kiedy pozostali przysypiali na fotelach. Istotnym było żeby jak największy odcinek przebyć możliwie w nocy. Nie tylko żeby uniknąć oparzeń słonecznych, ale też by dodatkowo ukryć się przed agencją Jaebeoma.
— Cholera. — Mark wyciągnął cały bagaż, przeglądając zawartość każdej walizki. — Masz wodę kokosową?
— Mam, kilka butelek — odparł Jackson, wyjmując jeszcze jedną torbę na ramię. Wyjął z niej dwie półtoralitrowe butelki, jedną rzucając BamBamowi, a drugą odkręcając sobie.
— I co mam z tym zrobić? — mruknął zaspany.
Jackson spojrzał na niego z przymrużonych powiek, w kilka sekund zerując zawartość.
— Wypij to — wytłumaczył Mark. — Woda kokosowa ma takie same właściwości jak osocze krwi. Musisz to pić żeby nie zasłabnąć. Nie możemy przewozić płynów, więc trzeba będzie je opróżnić przed wejściem na pokład.
Najmłodszy z niechęcią przełknął kilka łyków wody kokosowej. Była mętna i nieco słodka, ale poza tym nie miała zbyt wyraźnego smaku, jednak początkowo trudno było się do niej przekonać. Jackson, żyjąc w ten sposób od lat, nie pamiętał już smaku zwykłej wody. Teraz jego czekał taki sam los.
— Jeśli poczujesz, że robi ci się słabo, powiedz nam od razu — ostrzegł Jackson. — Teraz jesteś bardzo osłabiony, nawet jeśli tego nie czujesz. A nie chcemy dodatkowych kłopotów.
Mark zastanawiał się wcześniej, czy bardziej rozsądnym nie byłoby przeczekać tych początków przemiany w Ameryce, jednak sytuacja zmusiła ich do bardzo szybkiej ewakuacji. On znał wszystkie słabe punkty wampirów, a Jackson miał swoje własne doświadczenie, dlatego nawet mimo niestabilnych warunków jego tajski przyjaciel nie mógł być pod lepszą opieką.
— Nie macie też zwykłej wody? — jęknął. Efekty uboczne imprezowania dopiero w niego uderzały.
— Jezu. Młody, słaby wampir z kacem i jetlagiem. — Jackson nerwowo przeczesał włosy dłonią zanim założył bejsbolówkę. — Przecież on umrze.
— Nic ci nie będzie — zbył go Mark, łapiąc go za jedno ramię, a drugą ręką zabierając walizkę. — Po prostu przejdź przez bramki i wszystko będzie dobrze.
W samolocie ani na lotnisku w Incheonie nie czekały ich już żadne przygody. Cała podróż przebiegła aż zbyt spokojnie, dlatego obaj Jackson z Markiem obawiali się, że to jedynie cisza przed burzą.
Po wszystkim musieli już tylko zamówić taksówkę aby dojechać do małego mieszkania Jacksona za Incheonem. Kiedyś wynajmował je sam, w czasach, kiedy mieszkał w Korei i od tego czasu nikt się tam nie wprowadził. Nie chciał szukać innego miejsca, ponieważ to wydawało mu się idealne na sam początek. Przynajmniej dopóki nie znajdą czegoś innego.
— Pójdę zrobić zakupy — zaoferował się, mając przede wszystkim na myśli wodę kokosową. Zmęczenie nie doskwierało mu tak jak Markowi głównie za sprawą w pełni wykształconych wampirzych zmysłów.
— Zwariowałeś? — obruszył się Mark. — Nie ma nawet południa, słońce świeci. Zaczekaj chociaż do wieczora.
Mark uznał, że lepszym pomysłem będzie jeśli on zwiedzi najbliższy sklep i uzupełni ich zapasy, ale Jackson kazał mu zostać na miejscu. Zmęczony mógł wpaść w gorsze kłopoty niż on.
Od tego momentu mieli żyć jak uciekinierzy. Małe mieszkanie miało być tylko tymczasowe i nie mogło zastąpić normalnych warunków. Mark nie miał pojęcia czy (a jeśli to kiedy) ludzie Jaebeoma ruszą za nim. Była to pewnie tylko kwestia czasu. Jedynym, co mogło go uratować, był całkowity krach branży, czego też nie mógł odrzucić. JB sam zaczął gubić się w rozkazach i ofiarach. Bez pomocy nie mógł dłużej zarządzać tak intensywnie żyjącym terenem.
Przed wyjazdem Mark wypłacił z konta BamBama wystarczającą sumę, a sam miał swoje oszczędności i do tego dochodziło puste konto do przelewów oraz bezcenne znajomości Jacksona. Wydawało się, że stworzyli sobie warunki idealne, a jednak wciąż każdy z nich żył w stresie.
Gdyby ktoś złapał ich trop, nie mieliby już gdzie uciec.
Kiedy Jackson zniknął na ulicach miasta, Mark postanowił częściowo rozpakować ich bagaże. Zadbał o to żeby w razie potrzeby móc szybko się z powrotem spakować.
BamBam zajął swoją kanapę w salonie i pół przysypiając, pół pogrążając się w myślach siedział z założonym kapturem i z skrzyżowanymi nogami. Nigdy w życiu nie widział go tak cichego i spokojnego, nawet na kacu. Cicho zajął miejsce obok niego dopóki nie skrzyżowali spojrzeń.
— Jak czujesz się z tym wszystkim? — zagadnął opiekuńczym tonem.
— Sam nie wiem. — Mówił poważnie, co raczej do niego nie pasowało. — Jest na pewno inaczej. Wszystko mnie boli. No i nie jest to pierwsza klasa.
— To tylko na chwilę — zapewnił go Mark. — Dopóki nie znajdziemy czegoś lepszego. Poza tym Jackson opowiadał mi o swoim przyjacielu. Prowadzi badania nad tą chorobą.
— Więc to choroba?
Mark skrzyżował ramiona i zastanowił się, wbijając wzrok w podłogę.
— Można tak powiedzieć. Mutacja genowa. Współczesna medycyna jest w stanie zahamować objawy, ale nie mogą jeszcze pozbyć się tego na dobre. Jackson przyzwyczaił się, ale ty...
Zawiesił głos. BamBam jeszcze nie wiedział jak będzie wyglądało jego życie jako wampir, bo to co przeżywał na razie, to był dopiero początek.
— A co jeśli oni nas znajdą?
— Nie jeśli, tylko kiedy — poprawił go Mark pesymistycznie. Ukrywał ból w głosie żeby przypadkiem nie przenieść go na BamBama. Sam mógł walczyć, ale nie chciał obarczać tym przyjaciół. — To kwestia czasu. Etedy to już będzie tylko między mną i szefem. Ty i Jackson jesteście bezpieczni.
Mark lubił to powtarzać, na głos lub w głowie, byle tylko wierzyć, że taka jest prawda. Chciał żeby dwie najważniejsze dla niego osoby były bezpieczne. Powtarzając, że to jego prywatne porachunki, wierzył, że nie wciągnie w to swoich najbliższych. Wciąż czuł się winny za wyrwanie BamBama ze swojego domu i nadal nie pogodził się z wściekłością za podanie mu tabletek. Zbyt dużo wydarzyło się w ostatnim czasie.
Kiedy Jackson wrócił, dochodziło południe. Ściągnął płaszcz i szczelnie dosunął rolety, pogrążając salon w mroku. Mark był do tego przyzwyczajony. Polując na wampiry przejął ich nawyki. Teraz, otaczając się tylko nimi, powoli sam zapominał, że jest tylko człowiekiem.
— Przyniosłem obiad — ogłosił radośnie.
Podał BamBamowi kolejną butelkę wody kokosowej.
— Ile jeszcze będę musiał tego wypić?
— Na razie powinieneś dwa lub trzy litry dziennie — odparł Jacksom głosem znawcy. — Potem wystarczy ci szklanka co dwa, trzy dni. Jeśli nie wykonujesz większego wysiłku fizycznego, to znaczy takiego ponad siły człowieka, nawet raz na tydzień wystarczy. Ja po prostu lubię jej smak. — Jackson wzruszył ramionami i włożył słomkę do swojej butelki.
— Więc obaj jesteście teraz nieśmiertelni — wypalił niedpodziewanie Mark.
Jackson ściągnął brwi spoglądając na niego, rozumiejąc co ma na myśli, a do BamBama dotarło do pierwszy raz.
— Naprawdę jestem nieśmiertelny? — Nawet pomimo bólu, lekko się ożywił.
Żaden z nich mu nie odpowiedział. Mierzyli się krótko spojrzeniem, próbując zrozumieć co to znaczy. Jedno wiedzieli na pewno.
Mark był tylko człowiekiem.
CZYTASZ
𝓗𝓸𝔀 𝓽𝓸 𝓪𝓿𝓸𝓲𝓭 𝓽𝓱𝓮 𝓼𝓾𝓷 » GOT7 MARKSON
ФанфикGdzie Mark jest łowcą wampirów, a Jackson lubi ryzyko. ¤ atticess 2018; poprawione w 2022 ¤ got7 (pobocznie day6) ¤ jackson wang x mark tuan ¤ vampire au; alcohol, curse words warning! Uwagi: Dawniej "When the sun goes down". Charaktery pos...