― Polejcie nam jeszcze piwa! ― rzucił rozkazującym tonem jeden z gapiów, których całkiem liczna, jak na standardy tawerny, w której przebywali, grupa otaczała stolik przy oknie owego lokalu.
Tawerna znajdowała się w średniej wielkości mieście portowym. Wielu marynarzy i poszukiwaczy przygód zatrzymywało się tam przed dalszą wyprawą w nieznane. Był to również ośrodek handlu oraz miejsce, gdzie dokowały wszelkiego rodzaju statki kupieckie, okręty służące do ekspedycji badawczych, a także królewska flota. Centralną postacią ugrupowania był sędziwy, siwobrody pirat, który sącząc któryś już z kolei kufel złocistego napoju, wyraźnie podchmielony, snuł, ku ucieszę gawiedzi, niestworzone historie, zarówno o dziewiczych wyspach, pełnych egzotycznej fauny i flory, antycznych ruinach prastarych cywilizacji ze skarbami tylko czekającymi na szczęśliwca, któremu dane będzie je odnaleźć, jak i o strasznych, spowitych mrokiem tajemniczych zakątkach mórz. Miejscach, w których nieokiełznana moc żywiołu wody objawiająca się w dewastacyjnych sztormach, burzach i cyklonach przekracza możliwości nawet najbardziej doświadczonych żeglarzy. Twierdził, że wszystkiego doświadczył na własnej skórze, sądząc po jego zaawansowanym wieku, było to możliwe.
Bywalcy knajpy, jak zwykle chcieli miło spędzić czas, a marynarz jako świetny gawędziarz oraz osoba o intrygującej i tajemniczej na swój sposób osobowości dostarczał im rozrywki idealnej na umilenie piątkowego wieczoru. Życie większości z zebranych przesączone było rutyną. Jako pracownicy portowi, rybacy czy kupcy nie walczyli na co dzień o życie z rozszalałymi morskimi falami, ani nie brali udziału w abordażach. Z tego powodu słuchało im się marynarza nad wyraz ciekawie, jego opowieści stanowiły dla nich pewnego rodzaju odskocznie od nudnej egzystencji ograniczającej się do pracy, przesiadywania w domu i wyjścia do tawerny raz w tygodniu w celu przepicia ciężko zarobionych szekli.
Sam marynarz był osobą o ekstrawertycznym usposobieniu, duszą towarzystwa i świetnym bajarzem. Nie był wysoki, na oko mógł mieć około sto siedemdziesiąt centymetrów wzrostu, na twarzy miał liczne zmarszczki spowodowane zaawansowanym wiekiem (lat miał, jak sam im zresztą wspomniał siedemdziesiąt jeden), a szorstka od soli morskiej skóra i siwa, długa broda dodawały uroku jego wizerunkowi poszukiwacza przygód.
― Ależ marynarzu, jakże wy tak żyć możecie? Ryzykujecie życie, tułacie się tylko po świecie o chlebie i wodzie, ni to sławy, ni to pieniędzy z tego nie ma, po cóż to robicie, co? Jaki jest powód, dla którego taką nędze jesteście gotowi znosić. ― zapytał żeglarza, wykorzystując chwile ciszy między kolejnymi opowieściami, podczas której staruszek powoli przechylał kufel z piwem, pieszcząc swoje podniebienie goryczą chmielu, jeden z zebranych przy stoliku ludzi — bankier.
Był to dobrze sytuowany i od dawna ustatkowany człowiek. Elokwencją wyróżniał się z reszty zgromadzenia. Był wśród tych prostych ludzi jedynym przedstawicielem inteligencji. Z jakiegoś powodu jednak upodobał sobie mały bar w portowej dzielnicy miasta bardziej niż luksusowe restauracje. Starzec uśmiechnął się lekko pod nosem, przetarł ręką mokrą od piwa twarz i posłał sympatyczne spojrzenie w stronę bankiera.
― A powiedzcie mi, szczurze lądowy, a macie wy coś na własność? ― zapytał, a zarówno mowa jego ciała, jak i sposób, w jaki patrzył na inteligenta, sprawiał wrażenie, jakby znał z góry jego odpowiedź na to pytanie.
― Dom, całą stadninę koni, antyczną szafę pełną drogich szat...
Wymieniałby tak pewnie w nieskończoność, gdyby nie żeglarz, który szybko i stanowczo uciął jego wywód kolejnym pytaniem:
― Dobrze, ale pewni jesteście, że to wasze? Pewni jesteście, że wam ich państwo nie skonfiskuję w razie potrzeby? A nawet jeżeli macie, Panie, te wszystkie "skarby", to nie macie czegoś, co jest cenniejsze bardziej niż całe złoto tego świata, a co ja, jako jeden z nielicznych posiadam.
― A cóż to takiego ma stary włóczęga, czego nie mam ja? ― zapytał z wyczuwalną w głosie ironią urzędnik.
― Wolność ― lakonicznie stwierdził marynarz.
― A widzicie, żebym miał kulę u nogi bądź kajdany? ― roześmiał się bankier.
― Macie, ino nie na ciele, a na duszy ― ciągnął pewny siebie żeglarz.
― Co przez to rozumiecie? ― zaciekawiony tym, co starzec ma do powiedzenia, zapytał urzędnik, tym razem na poważnie, nie było mu już do śmiechu.
― Nie jesteście sami sobie panem, żyjecie pod królewską flagą, płacicie podatki, i musicie się stosować do lokalnego prawa. Ja, jako nikomu niepodległy, samotny włóczykij robię, co chce i kiedy chce, nikt nie ma nade mną żadnej jurysdykcji. ― Dumnie wyjaśnił marynarz.
― Marynarzu, ja bym wolał, żeby mną kto rządził, niż bym żyć miał tak nędznie, jak wy. Taka ta wolność dla was ważna, że tak dla niej cierpicie? ― dociekał bankier.
― Nie ma nic ważniejszego niż wolność, bo kiedy człowiek jest pozbawiony wolności, nic, tak naprawdę, nie jest jego. Jakże ma być jego, skoro nim i wszystkim, co posiada rządzi kto inny. Wolę mieć na rzeczywistą własność swoją nędzę, niż największe bogactwa, których tylko z pozoru byłbym właścicielem.
Tłum gapiów, mimo iż składał się w dużej mierze z prostych, pracujących fizycznie ludzi, słuchał z zaciekawieniem, nawet tak przyziemne persony raz na jakiś czas zdolne były do oddania się refleksji nad życiem i wyznawanymi przez siebie wartościami.
― Przesadzasz Pan, po co państwo miałoby mi zabierać to, na co ciężko zapracowałem, to im nie na rękę szkodzić własnym obywatelom.― A skąd możecie wiedzieć, co im na rękę, a co nie. Nie znacie ich intencji, a to zaprawdę głupie powierzać całe swoje życie i majątek ludziom, których intencje są nieznane ― odpowiedział marynarz, szybko i sprawnie niszcząc argument swojego oponenta. ― Nawet jakbyście się jakimś dziwnym trafem uwolnili od panowania wyżej postawionych ― kontynuował ― i tak jesteście w kajdanach, w kajdanach, które nakłada na was sposób waszego życia, powiedzcie mi, moglibyście teraz tak wszystko rzucić i pójść w nieznane? Jesteście uzależnieni i przytwierdzeni do tego miejsca, musicie pracować, żeby mieć na życie i te wszystkie zbędne luksusy, którymi próbujecie stłamsić swój pierwotny instynkt, pragnienie wolności i niepodległości, tuszujecie nimi swoją prawdziwą osobę, oszukując własnego siebie, że im więcej macie, tym bardziej niepodlegli i wolni jesteście, bo przecież dorobiliście się sami. W rzeczywistości jest na odwrót — stajecie się niewolnikami tych rzeczy. ― Tymi słowami marynarz zakończył swój wywód.
Zapanowała dłuższa chwila ciszy, była już późna godzina, a wszyscy klienci knajpy poszli do domów, wszyscy poza grupką ludzi zebranych wokół marynarza Owe zgromadzenie wciąż z niezmienionym składem zafascynowane słuchało filozoficznej dyskusji między sędziwym poszukiwaczem przygód, wyznającym szlachetne idee wolności, a twardo stąpającym po ziemi materialistą, który w dobrze zorganizowanym, rządzonym określonymi regułami, uporządkowanym, nudnym świecie zdawał się odnajdywać bardzo dobrze. Nikt z nich nie spodziewał się tak angażującej duszę i umysł debaty, nie mniej jednak każdy bez wyjątku słuchał jak zaczarowany, a niektórzy nawet poddawali refleksji własne, dotychczasowe życie.
― A co jeżeli mi się podoba takie życie? ― zapytał, przerywając ciszę bankier, w pewnym sensie już przyznając rację żeglarzowi.
― Wtedy to oznacza, że jesteście ptaszkiem, który wolałby siedzieć w złotej klatce niż wylecieć i wolnym latać przez miedze i rozległe stepy. Klatka zawsze będzie klatką, chociażby najlepsze ziarno ów ptak w niej dostawał do jedzenia. ― Bankier milczał. ― Panie urzędniku, czyż to nie ja jestem wiec jednak bogatszy?
Urzędnik jeszcze przez długą chwilę nie przerywał milczenia. Na jego twarzy widać było głęboką zadumę, jakby był w trakcie podważania całego swojego kręgosłupa moralnego i wyznawanych przez siebie wartości, Naglę, zdecydował się zakończyć swój udział w dyskusji, wstał od stolika, włożył na głowę swój skórzany kapelusz, przywdział płaszcz i zawinął sobie o szyję aksamitny szal. Zanim zniknął, trzymając już jedną rękę na klamce od wyjścia z tawerny, rzucił tylko:― Może i macie racje marynarzu, ale dla mnie i tak już za późno, szkoda, iż dopiero teraz na pana trafiłem.
― Nigdy nie jest za późno, by zerwać okowy ― odpowiedział usatysfakcjonowany zwycięstwem włóczykij.
― Dobranoc ― rzucił, ignorując ostatnie zdanie wypowiedziane przez pirata i wyszedł.Nikt nie był w stanie określić, dlaczego urzędnik opuścił lokal, możliwe, że bronił swojej dumy, nie chciał się bardziej kompromitować i uciekł z pola bitwy. Marynarz miał jednak wewnętrzne przeczucie, że ich wspólna rozmowa dała bankierowi do myślenia, że poszedł do domu, by się „przespać" z dysonansem poznawczym, jaki spowodował w nim jego rozmówca. Cieszyła go ta wieść ogromnie, gdyż według marynarza, choćby nie wiadomo jak ciężka było dla bankiera ewentualna zmiana swojego dotychczasowego trybu życia, to w ostatecznym rozrachunku przyniosłaby mu szczęście i spełnienie. Marynarz westchnął ciężko, popatrzył po twarzach zebranego wokół niego tłumu, i rzekł:
― Pamiętajcie, wartości materialne czy status społeczny to wspaniałe rzeczy, są jednak nietrwałe. Jedyną trwałą rzeczą, jaką tak naprawdę mamy na własność, to my sami. Musimy być wolni, musimy być niepodlegli. Zabrać człowiekowi wolność bowiem to jak pozbawić go duszy. Pozostaję już sama skorupka, której egzystencja pozbawiona jest sensu.
Po czym wstał, ubrał się, i pozostawiając publikę w osłupieniu, wyszedł. Nikt nie wie, gdzie się udał, i jak długo był jeszcze w mieście. Dziś, prawdopodobnie przemierza dalej morza, a jego historię służą mu jako narzędzia do przemycania swojej filozofii życia innym ludziom.