Konoha jesienią jest piękna, nieprawdaż?

92 16 7
                                    

Mieli się spotkać w lesie. Jako doradcy dwóch kage widywali się dość często, zazwyczaj jednak ich kontakt ograniczał się do oficjalnego przekazania informacji, ewentualnie szybkie odprowadzenie Temari do bramy wioski. Tym razem jednak mieli nieco więcej czasu, dlatego postanowili spotkać się wcześniej.

Temari dopiero wczoraj wróciła z dwumiesięcznej misji. Tamtego dnia był dokładnie dwudziesty trzeci września, kiedy kalendarzowa jesień ledwo się zaczęła.

Lasy Konohy dookoła były wyjątkowo piękne. Złote plamki słońca tańczyły na liściach drzew starszych niż sama wioska, czyniąc je szlachetnymi. Dajac chwilowe złudzenie, że zrobione są ze szlachetnego metalu, by potem zniknąć.

A teraz jeszcze była jesień, spowijała las swoim ciężkim, mglistym powietrzem. Malowała liście na najróżniejsze barwy, z każdego robiąc osobne arcydzieło. Pozbawiała drzewa ich koron, unosiła kropelki rosy w powietrze, tworząc mgłę, która później osiadała na pajęczynach. Wyglądała jak paciorki nawlekane na nici.

Shikamaru uśmiechnął się na myśl o dawnym sobie. Pamiętał, jak wzbraniał się przed jakąkolwiek miłością, uznając ją za niepotrzebną i przysparzajacą wyłącznie problemów. Czy też, jak zwykł mawiać, "upierdliwą".

Spojrzał w niebo czyste jak łza. Najwyraźniej natura postanowiła zrobić mu prezent w postaci ładnej pogody.

— Widzisz, ojcze? — skierował pytanie w pustkę. Wierzył jednak, że daleko, dalej, niż byłby w stanie kiedykolwiek dostrzec, ktoś go słyszy. — Nawet mnie to dopadło. Miłość rozprzestrzenia się jak choroba, której nigdy nie uciekniesz.

Zaśmiał się krótko, a cieplejszy podmuch wiatru musnął jego ramię. Chciałby go złapać i zatrzymać przy sobie. W końcu był tylko człowiekiem, a ludzie mieli w naturze przywiązywać się do rzeczy oraz istot, które mogą w każdej chwili stracić.

Może właśnie dlatego dostrzegł coś w Temari. Była silna, może nawet silniejsza niż on. Z pewnością na pierwszy rzut oka wykazywała się większą determinacją i niezłomnością. Wiedział, że jej nie straci.

Schylił się, żeby podnieść zielony liść samotnie leżący na ziemi. Opadł za wcześnie, podobnie jak wielu ludzi, których znał, za wcześnie zakończył swoje istnienie. Zbyt wielu. Ale teraz nie było na to czasu. Koło życia musiało się toczyć, czy tego chciał, czy nie. Jeśli będzie jedynie biernie obserwował, stojąc z boku, wszystko przeminie bez jego udziału. Dlatego tym razem poszedł przed siebie żwawym krokiem. Nie zamierzał zmarnować tej szansy. Jako shinobi sam był takim listkiem, który mógł opaść w każdej chwili. Balansował na cienkiej linii, a wyłącznie od Fortuny zależało, kiedy spadnie w przepaść.

Drogę do wielkiego klonu mógł pokonać z zamkniętymi oczami. Ileż to już razy chodził tam, by spotkać Temari, bądź chociaż zostawić jej mały list nabazgrany jego okropnym pismem? Ale ona jakoś to rozczytywała. Doskonale wiedział, że czasem często go zrozumieć, że momentami wydaje się bezduszny. Dlatego właśnie wyjątkowo cenił Temari, która potrafiła również rozczytać jego.

Zatrzymał się, tknięty przeczuciem popartym przez  wieloletnie doświadczenie shinobi. Coś było nie tak, jak być powinno. Czuł to. Jednak na wszelki wypadek upewnił się, że ma w rękawie dwa kunaie. Zawsze je tam trzymał, tak na wszelki wypadek. Właśnie na taką sytuację.

Uniósł ręce w górę, powoli przechodząc przez dziurę w murze krzewów zrobioną jakiś czas temu, by mieli gdzie się spotykać. Było zupełnie, jak się spodziewał. Trzech mężczyzn otoczyło opartą o pień Temari.

Shikamaru stanął w miejscu, nie było potrzeby, by podchodził bliżej. Dla niego niewielki dystans oznaczał sporą przewagę. Złapał spojrzenie Temari i skulil się lekko. Uśmiechnął się niepewnie:

Jak opadające liście ||SHIKATEMA||Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz